Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strażacy ochotnicy całe życie pamiętają tragedie, noszą w sobie historie

Marta Danielewicz, Anna Jarmuż
Strażacy ochotnicy całe życie pamiętają tragedie, noszą w sobie historie
Strażacy ochotnicy całe życie pamiętają tragedie, noszą w sobie historie Waldemar Wylegalski
Na całe życie zapamiętują tragedie, noszą w sobie historie, kiedy pomóc nie mogli, gdy na ratunek było za późno. Rzadko wspominają momenty chwały, kiedy kogoś uratowali. Te chwile i swoich ratowników na całe życie zapamiętują ci, którym pomogli. Strażacy mają swoich fanów. Ludzi, którzy zawdzięczają im życie, zdrowie, ocalony dorobek życia. Uratowanych

Profesor Alfred Majewicz w swojej bibliotece w Stęszewie ma około 50 tysięcy książek. Jeszcze w 2003 rok księgozbiór liczył 60 tysięcy pozycji. W domu Majewiczów było też bogate archiwum rękopisów - w sumie 80 prac. Było... do czasu pożaru.

- O tym wydarzeniu informowały nawet media w Chinach i Japonii. W bibliotece znajdowały się bowiem pozycje unikalne na skalę światową. Dzwoniło do mnie wielu zagranicznych znajomych. Martwili się, że nic się nie zachowało - wspomina Alfred Majewicz.

Gdy wybuchł pożar, profesor był w domu sam. Do dziś pamięta, że było wtedy bardzo zimno, ale mimo to Alfred Majewicz otworzył w domu okna. Po czasie dowiedział się, że właśnie to przyspieszyło pojawienie się, tlącego się wcześniej, ognia.

Na miejsce pierwsi przyjechali strażacy ochotnicy.

- Było sobotnie popołudnie. Ci młodzi ludzie powinni siedzieć przed telewizorem i oglądać mecz lub pić piwo z kolegami w barze. Oni jednak… ratowali moje książki! - wspomina Alfred Majewicz. Ratowali, a niektórzy biegając po stromym dachu, spadali. - Jednego z tych chłopców zabrało pogotowie. Pomyślałem sobie wtedy, do cholery z tymi książkami!, kiedy życie może stracić człowiek - wspomina Alfred Majewicz.

Ochotnicy ocalili nie tylko życie mieszkańców domu, ale też... większość książek.

- Na 60 tysięcy zniszczeniu uległy 22 tysiące, nie tyle w ogniu, lecz pod wpływem wody. Były to głównie pięknie wydane encyklopedie na kredowym papierze, nie ma nic gorszego. Starszym książkom z szesnastego wieku nic się poważnego nie stało. Udało się je osuszyć. W tym pomagało mi całe miasteczko - opowiada Alfred Majewicz.

Profesor będący świadkiem działań strażaków, nie dziwi się, że to profesja, która cieszy się największym zaufaniem społecznym.

- Z czymś takim trzeba się po prostu urodzić - mówi. - Mieszkam blisko strażnicy. Kiedy jest sygnał o pożarze, po pięciu minutach słychać już syrenę. Dziś już, biegnąc do pożaru, nikt pewnie nie przeskakuje przez płoty. Strażacy podjeżdżają przed jednostkę samochodami. W pośpiechu zdarza im się nie zamknąć auta lub zostawić drzwi otwarte na oścież.

Uratowali życie i obdarowali dzieci
Jest koniec września 2012 roku. Dorota i Wojtek z dziećmi - Jasiem i Jerzym - jadą nad morze. Małżeństwo z Poznania, które spodziewa się właśnie trzeciego synka - Jeremiego, wyjechało już z Dębnicy Kaszubskiej i kieruje się w stronę Słupska. Jest godzina 14.30. Sznur samochodów z przodu, sznur z tyłu. Nagle na drodze pojawia się jeleń. Zwierzę wyskakuje z głębokiego rowu prosto na drogę.

- Dosłownie wbiło się w samochód. Wyrzuciło nas na drugi pas, uderzyliśmy w inne auto i wpadliśmy do rowu - wspomina Dorota Halicka-Piszko.

Rodzinie pomógł strażak, który przypadkiem znalazł się w pobliżu.

- Nie był na służbie. Zrobił to odruchowo. Ten człowiek zajął się wszystkim. Zadzwonił po służby i pogotowie, zabezpieczył samochód, by nic się nie stało. Mogło przecież dojść do wybuchu, pożaru - wspomina Dorota.

Jak mówi, do dzisiaj żałuje, że nie podziękowała bezimiennemu bohaterowi. Nie było na to czasu. Pogotowie odwiozło ją do szpitala w Ustce. Tam był najbliższy oddział patologii ciąży. Dzieci trafiły do szpitala w Słupsku.

- Kiedy już chłopcy mnie odwiedzili, pokazali mi pluszaki. Dostali je od strażaków, którzy przyjechali na miejsce wypadku - mówi Dorota.

Strażacy przez strażaków
- Pamiętam to jak kadry z filmu. Wspomnienia mam urwane. Z miejsca szybko zabrała mnie karetka - mówi Maciej.
Wracali do domu ze wsi obok. Drogę spowijała gęsta mgła. Fiat bravo Macieja nie pędził z zawrotną szybkością. Był późny, listopadowy wieczór.

- W ostatniej chwili zauważyliśmy dwie osoby idące poboczem. Szły po prawidłowej stronie, ale obok siebie. Maciej chciał je wyprzedzić. Wpadliśmy w poślizg. Stracił panowanie nad samochodem.

Patrycja resztę pamięta jak przez mgłę. Właśnie mgła przyczyniła się do tego zdarzenia. Gdyby nie ona, pewnie nie zatrzymaliby się na drzewie. Gdyby nie ona, Maciej już wcześniej widziałby te dwie osoby, które szły poboczem. Gdyby nie ona, wyprzedziłby je, zwolnił. Gdyby nie ona...

Patrycja dopowiada: - Maciej pierwszy wysiadł z samochodu. Ja traciłam przytomność. Uderzyłam głową w szybę. Jechałam bez pasów. Wiem, że ktoś mówił "Patrz, to Patrycja". Wiem, że rozcinali samochód, by mnie wyjąć. Tamtym, których wyminęliśmy, nic się nie stało.

Ten wypadek wydarzył się 2 listopada 2008 roku. Ochotnicza Straż Pożarna ze Strykowa zjawiła się pierwsza na miejscu. To właśnie strażacy, a wśród nich znajomi Patrycji i Macieja, nieśli pomoc poszkodowanym.

- Przez kilka dni nie wiedziałem, co z Patrycją. Nie wiedziałem, czy żyje. Potem byłem już spokojny.

W tym czasie dziewczyna przeszła dwie poważne operacje. Kilka tygodni później trzecią.

Patrycja Mańczak i Maciej Bródka od tamtego felernego wieczoru widzieli już parokrotnie podobne wypadki. Nie byli już jednak ich uczestnikami, a... bohaterami.

- Kiedy wydobrzałam, coś mnie ciągnęło w stronę jednostki. Zawsze trochę czasu tam spędzaliśmy - mówi dziś Patrycja.

- Nasza wioska trochę żyje strażą. Tu kręci się życie. Trudno więc do niej nie zaglądać. Może poniekąd wypadek przyczynił się do tego, że chciałem też zostać strażakiem ochotnikiem - tłumaczy Maciej.

- Niektórzy, jadąc na zdarzenie, myślą, że to frajda. Nie zdają sobie sprawy, że tu człowiek ledwo żyje, jęczy, chce pomocy, krzyczy, że go boli. Jest hałas, auto trzeba rozciąć. Od początku mówiłem: my ludzi nie werbujemy. Jeśli chcą, sami do nas przyjdą. Wtedy wiemy, że to są ci dobrzy, którzy chcą ratować innych. Nam maminsynków nie potrzeba - komentuje Bernard Jankowski, komendant OSP Strykowo.

- W tej pracy potrzeba dobrego podejścia i dużo empatii dla drugiego człowieka - dodaje Patrycja.

Strażacy niechętnie chcą mówić o tragicznych zdarzeniach, których są świadkami. Głównie jeżdżą do wypadków drogowych i chociaż śmieją się, gdy mają komuś wyciągnąć zaskrońca z basenu lub ściągnąć kota z drzewa, wolą robić to, niż wyciągać ludzi z płonącego domu lub wraku samochodu.

- Najgorzej, jak dostajesz informację o wypadku, jedziesz tam, a w aucie pali się twój znajomy. Krzyczy "Beniu ratuj", a ty co masz zrobić? Ratujesz. Jak każdego innego. Obcego czy rodzinę - mówi komendant Jankowski.

Maciej tłumaczy, że zawsze działają według procedur. Już w czasie drogi ustalają, co kto robi. Ten, który jest lepszy w ratownictwie - ratuje, inny zabezpiecza teren, inny przygotowuje sprzęt, rozcina samochód, wyjmuje gaśnicę. Jak w dobrym zegarku - wszystko musi chodzić idealnie. To jedyny sposób:

- Kiedy podjeżdżamy do wypadku, są emocje. Ale tylko przez chwilę. Potem trzeba na zimno ogarnąć sytuację. Trzeba z dystansem do wszystkiego podchodzić. Inaczej nie da rady - tłumaczy Maciej Bródka.

- Po pierwsze trzeba pomyśleć, by nie zrobić krzywdy sobie i drugiemu człowiekowi. Po drugie, jak ktoś myśli, że nie da rady, to nigdy tego nie mówi na głos. Jak widzimy, że coś nie idzie, to zaraz jeden drugiemu pomaga. W strażnicy jesteśmy rodziną. I jak w każdej rodzinie i tu są niesnaski. I tu ktoś z kimś się nie dogaduje. Jednak jadąc na wypadek, to się nie liczy. Pomagamy sobie nawzajem. Tylko tak możemy kogoś uratować. A przecież czasem liczą się sekundy - dodaje komendant.

Albo się boisz, albo wchodzisz
Bernard Jankowski w ochotniczej straży pożarnej działa od 40 lat. Strażakiem został, bo ojciec nim był, brat ojca, siostra, kuzyn. Praktycznie cała rodzina nosiła mundur. Ojciec założył OSP w Strykowie.

- Przez te czterdzieści lat jeździłem już na różne wypadki. Pamiętam jeden z pierwszych. Lata 90. albo końcówka 80. Roztrzaskany kompletnie mercedes. Szóstka facetów z Poznania jechała do Zielonej Góry na dyskotekę. Rozbili się niedaleko nas. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. To było sześć trupów. Zginęli na miejscu. Nie było szans ich uratować. To był straszny widok. Pamiętam, że po wszystkim milicjant nalał mi całą szklankę wódki. Wypiłem. To był straszny widok. Po powrocie do domu płakałem całą noc - wspomina.

Najtrudniej im jednak, gdy w wypadkach uczestniczą dzieci. Nie lubią o tym rozmawiać.

- W domu tylko opowiadam ogólnikowo, co się wydarzyło. Staram się to pozostawić za sobą, inaczej nie mogłabym już jeździć do wypadków - tłumaczy Patrycja.

Prawdziwym strażakiem nie mogą zostać ci, dla których to przygoda. Nie mogą zostać też "pierdoły", bo nie wytrzymają.

- Mam trzy dziewczyny w jednostce. Jak jechałem z nimi sam na pierwszą ich akcję to myślałem sobie w aucie: "Boże, przecież te dziewuchy nie dadzą rady". Dały. Były nawet lepsze od chłopaków! Palił się wtedy domek na ogródkach działkowych. Nie mogliśmy do niego dojechać. We dwie szybko i sprawnie zaczęły budować długą linię gaśniczą. W akcji nie ma znaczenia, jakiej jest się płci. Ważny jest charakter - dodaje Jankowski.

Czy strażacy się boją?

- Tylko przez sekundę - mówi Anna Bendowska z OSP Strykowo. - Prosta zasada: albo się boisz, albo wchodzisz.

Młynek do kawy jak syrena
W Strykowie strażnica jest pośrodku wioski. Nad wejściem do niej czuwa św. Florian. "Bogu na chwałę, ludziom na ratunek" tak głosi odwieczna strażacka dewiza. Jak syrena zawyje, to usłyszy ją każdy mieszkaniec.

- Jak nie ma jakiegoś dzieciaka długo w domu, rodzic nie wie, co się z nim dzieje, to potem wydzwaniają do jednostki. Pytają, czy to aby nie ich dziecko miało wypadek. Cieszymy się, gdy możemy ich uspokoić - mówi komendant.

Na dźwięk syreny strażacy ochotnicy z wioski zrywają się od razu. W piżamach pędzą do jednostki. Czy nie zdarza im się przespać alarmu?

- Budzi nas nawet dźwięk motocykla albo elektrycznego młynka do kawy - mówi Maciej. Komendant dodaje: - Kiedyś przybiega jeden z naszych strażaków, wezwany alarmem. Jak się przebieraliśmy to myśleliśmy, że ze śmiechu padniemy. Zamiast spodenek miał spódnicę matki założoną.

Uczestniczą w wydarzeniach, których finału nawet oni sami się nie spodziewają.

- Czasem jedzie się do jakiejś stłuczki. Wydaje się, że błahostka, a facet ma takie obrażenia wewnętrzne, że nie da się go uratować. Z kolei pamiętam też takie wypadki, gdzie samochód był przepołowiony. Po prostu. Najpierw minęliśmy wozem jego przód, za chwilę patrzymy tył. Myślimy - nie ma co zbierać. Ale na miejscu okazuje się, że kierowcy nie ma. Szukamy go, a on na poboczu stoi. Lekko poobijany, ale nic mu nie jest. Nic nie jest pewne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski