Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O powstaniu Kalisza (1)

Tomasz Kubis
Poniżej pierwsza część opowiadania „O powstaniu Kalisza”. Jak zachęca autor Tomasz Kubis - to wersja współczesna, przepełniona czarnym humorem i metafizyką. Ciąg dalszy za tydzień.

Kiedy Cherubinek, najbrzydszy bodajże mafioso kaliski, dostał w ryja od Marii Konopnickiej, nad Kaliszem, najstarszym pono grodem w Polsce, jaśniał trupiozielony księżyc.

Na skutek miażdżącego ciosu twarz zwalistego gangstera - groteskowa fuzja piękności buldoga i śliczności świni - nabrała jeszcze bardziej groteskowych kształtów. Fakt owej nadwyżki groteskowości zakrawał na cud, albowiem - zdaniem wielu wnikliwych obserwatorów - facjata Cherubinka była absolutem groteskowości. Jako taka emanowała dogmatyczną nieprzekraczalnością. Zatem niezaprzeczalny cud - cud przed ratuszem kaliskim, cud jakieś dwieście metrów od Sanktuarium św. Józefa - miał miejsce. I to cud kalibru ciężkiego, biblijnego, apokaliptycznego wręcz.

Samo to, że Cherubinek dostał w ryja nijak cudowne, ani apokaliptyczne nie było. Wręcz przeciwnie, dostawanie w ryja było dla Cherubinka chlebem powszednim. Jedyna biblijność przejawiała się tu w zaleceniu mówiącym, iż bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać, aniżeli brać - dezyderacie sformułowanemu przez św. Łukasza, do którego Cherubinek gorliwie starał się stosować. Teraz jednak gangster zorientował się, że jakkolwiek by pragnął , nie uda mu się w prowadzić owej wzmiankowanej w Piśmie dyrektywy w życie. Rzeczywistość z szumem wiatru utraciła pion, oświetlone księżycowym blaskiem neoklasycystyczne kamieniczki otaczające plac ratuszowy z betonowym chrzęstem przechyliły się do poziomu, a deptak przed ratuszem staranował potylicę kaliskiego gangstera. Granatowe niebo upstrzone chmurkami podświetlonymi księżycową poświatą zawirowało, a następnie czerń rozlała się na powierzchni wiru niczym atrament na karcie papieru. Ciemność pochłonęła wszystko i zyskała coś na kształt trzeciego wymiaru. Cherubinek ujrzał przed sobą długi czarny tunel. Gdzieś w dali, w nieprzeniknionej posępnej czerni, zamigotało światełko, które wzbudziło w Cherubinku nadzieję. Znaczy się, nadzieję należało już porzucić. Następnie przed oczami gangstera niczym na taśmie filmowej wyświetliły się obrazy wydarzeń z jego życia złączone w kolorowy sznur, zawieszony między przeszłością, a mroczną teraźniejszością.

***

Cherubinek był przez całe życie zaciekłym pasjonatem i - odkąd pamiętał - żył w otoczeniu zaciekłych pasjonatów. Jego wuj Szczepan był melomanem do kwadratu. Ba! Do sześcianu! Kochał muzykę i zażywał jej nader namiętnie. Co tam zażywał! Co tam namiętnie! Wuj Szczepan pochłaniał muzykę i upijał się nią do utraty zmysłów. Muzyka była jego alkoholem! Alkoholem babki Kazi, która Cherubinka wychowywała od małego, była modlitwa i plotki. I od czasu do czasu zdzielenie Cherubinka szmatą przez łeb. Alkoholem Cherubinkowego przyjaciela, Too Sexy’ego, była szeroko pojęta erotyka. Natomiast dla Cherubinka alkoholem był alkohol. I stoczyłby się nasz młodzian w płytkie jak rynsztok, choć w sumie bezdenne alkoholowe otchłanie, gdyby nie quasi-wojskowa dyscyplina narzucona przez kaliskie szeregi mafijne (no, może zaczątki takowych szeregów), w które wstąpił Cherubinek w roku pańskim tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym mając lat niespełna dziewiętnaście. Kwaterą główną kaliskiej „ferajny” było mieszkanie w sympatycznej kamieniczce przy ulicy Zamkowej, należące do przywódcy, mentora i ojca chrzestnego mafii kaliskiej, pana Mecenasa.

Do pana Mecenasa zwracano się per pan Mecenas, nie dlatego, że był on prawnikiem, ale dlatego, że był prawem. Przez szereg lat uosabiał władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą właśnie: uniewinniał kogo chciał, a komu nie chciał, uniewinnienia odmawiał. Było tak, gdyż przez trzy ćwierci swego pięćdziesięcio - z hakiem - letniego życia pełnił funkcję wysokiego oficera SB. A nawet - jak głosiła post PRL-owska urban legend - miał być weteranem z Afganistanu.

- Moi drodzy - wyrzekł eleganckim tonem staroświeckiego profesora, którym na pierwszy rzut oka pan Mecenas jawił się bliźnim. - Moi drodzy podkomendni!

Podkomendni nadstawili uszu. A było ich czterech: Cherubinek, rzecz jasna, Too-Sexy (wieloletni przyjaciel Cherubinka, mający posturę karła i wystający garb), Picasso (krótko obcięty olbrzym z dywanem dłuższych włosów z tyłu, znany z umiejętności przemieniania ludzkich twarzy z realistycznych w abstrakcyjne, rodem z obrazów swego słynnego imiennika) oraz Stefek Dedaluś (student polonistyki, stanowiący frakcję inteligencką w oddziale Mecenasa).

- Moi drodzy podkomendni! - Mecenas uniósł dłoń i przemówił z namaszczeniem. - Mam niekłamaną przyjemność przedstawić wam rabbiego Azmavetha, mojego szacownego gościa, mistyka, naukowca, specjalistę od parapsychologii i religii. Naszego klienta!

Brązowy fotel obrotowy, który skierowany był oparciem ku mafiosom, teraz obrócił się z cichym zgrzytem, a oczom żołnierzy Mecenasa ukazał się siedzący nań drobny starzec w czarnym kontuszu ze splecionymi na piersi dłońmi. Spod wyszywanej srebrną nicią czarnej jarmułki wprost na wąskie ramiona i plecy spływały niczym stróżki szarego srebra kosmyki prostych włosów, a na pierś opadała przerzedzona broda. Twarz jego, nader śniada, poprzecinana była bruzdami zmarszczek i bladymi bliznami.

- To oryginał? - rabbi skinął głową w stronę obrazu brzydkiej i zdaniem Cherubinka, perwersyjnie uśmiechającej się baby z zielonkawym widoczkiem w tle. - Tak, aj, aj, oryginał! Oryginał!

Cherubinkowi ani baba, ani jej uśmiech, ani widoczek nigdy nie przypadły do wysublimowanego gustu. Rabbi miał najpewniej rację i był to rzeczywiście jakiś oryginał, bo swego czasu po spożyciu dwóch litrów brzezińskiego samogonu Cherubinek i Picasso dla jaj dorysowali brzydkiej babie parę nieprzyzwoitych szczegółów na dekolcie. Pan Mecenas wściekł się wtedy niemożebnie i w furii palił do niefortunnych krytyków sztuki z wielkokalibrowej broni. Na szczęście dla niefortunnych artystów wypita brzezinianka odebrała ich pryncypałowi niezawodną zazwyczaj pewność ręki i skończyło się tylko na kilku płytkich ranach. W tamtej godzinie Cherubinek nabrał przekonania, że jakiekolwiek obcowanie ze sztuką jest dla istot ludzkich bezwzględnie zgubne.

- Już od dawna wiedzieliśmy, że w Louvrze mają falsyfikat - rabbi uśmiechnął się przymilnie i mrugnął łobuzersko do pana Mecenasa. Ten rozłożył ręce i odwzajemnił uśmiech. Rabbi spoważniał i kiwając głową zlustrował czarnymi oczami żołnierzy Mecenasa.

- Pozdrawiam was panowie i z serca błogosławię - odezwał się, a jego chropowata mowa, pełna była brzmień tak gardłowych, jakby mówiący z rozmysłem przegryzał krtanie polskim głoskom. - Błogosławię i wyłuszczam szanownym panom sprawę, która nas tu zgromadziła. Rozchodzi się, z grubsza mówiąc, o to, aby Kalisz powstał. O to, to, to! Aj, ajaj! Rozchodzi się mnie, proszę ja was, o powstanie! Powstanie Kalisza!

Nikt ze słuchających nie ośmielił się zadrwić z przemawiającego cudacznie Żyda, ani słowem, ani uśmiechem, ani nawet drgnieniem powieki. Byli bowiem słuchający aż nadto świadomi tego, że skoro Mecenas traktował rabbiego z szacunkiem, to reszta ludzkości również winna rabbiego traktować z szacunkiem, aby móc dalej cieszyć się dobrym zdrowiem i nienaruszoną ciągłością powierzchni skóry.

Jednakowoż Cherubinkowi coś w dyskursie rabbiego nie pasowało. Jakże to rozchodzi się o powstanie Kalisza? Kalisz - wedle intuicji Cherubinka - już powstał! A niezbitym dowodem było to, że jak Cherubinek wyglądał przez okno, to Kalisz tam był. Jak wychodził z rodzinnej kamienicy w Śródmieściu, to na zewnątrz też był Kalisz. Częstokroć zasypiał lub budził się przy wtórze zaokiennych steków klątw, odgłosów rozbijanych szyb oraz surowego i bezkompromisowego disco polo - niechybnych znakach rozpoczynającego się właśnie bądź zamierającego miejskiego - czyli kaliskiego - życia nocnego. No, a gdyby tego było mało, to przecież w szkole Cherubinka uczyli, że Kalisz już powstał. Chociaż, Cherubinek nie był dobry z historii. Po prawdzie, to nie był dobry z niczego, co formalnie odbywało się w szkole. Możliwe więc, że nauczyciele zakpili z niego, wmówili mu jakieś duby smalone i Kalisz rzeczywiście nie istnieje! Oj, zemści się Cherubinek na belfrach za tę zniewagę, zemści krwawo i bezlitośnie. Postanowił, że gdyby kiedyś zdarzyło mu się zostać jakim ministrem, czy kimś takim, to zlikwiduje gimnazja. Zgasi, wygasi je jak pety pod podeszwą kapcia.

Tu jednak Cherubinkowy tok myślowy przerwany został przez dalszą część przemowy rabina.

- Kalisz musi powstać z klęczek, na które rzucają go dziś ruskie i czeskie grupy mafijne. Kalisz winien powstać i być kontrolowany przez Lechitów, a nie przez Czechów lub Rusów. Tak ... tak ... to właśnie ... Polin ma być Polin!

Ciąg dalszy za tydzień.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski