Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ojciec Andrzej. Ksiądz, który łapie samochody i … dusze

Anna Kot
Ważne, by nie nie ukrywać stroju duchownego, koloratki. To także  znak, który może być komunikatem dla kierowców - popatrz, jestem księdzem, bratem, nie jestem groźny - mówi o. Andrzej Truty
Ważne, by nie nie ukrywać stroju duchownego, koloratki. To także znak, który może być komunikatem dla kierowców - popatrz, jestem księdzem, bratem, nie jestem groźny - mówi o. Andrzej Truty archiwum
Jeszcze chwila, a ruch samochodowy na polskich drogach na pewno się zwiększy. Wiadomo - wakacje. I każdy kierowca - jak Polska długa i szeroka - ma szansę zobaczyć stojącego przy drodze mężczyznę w koloratce, próbującego złapać okazję. A może wielu już widziało i z nim podróżowało?

To o. Andrzej Truty z Bytomia, misjonarz werbista, który przed ponad 10 laty wybrał właśnie taki sposób poruszania się po kraju. Poruszania, ale także ewangelizowania. Bo czy można podczas kilkugodzinnej jazdy z człowiekiem w koloratce nie spytać w końcu o Pana Boga?

Ale to nie jest tak, że wsiadam i ktoś się chce spowiadać - tłumaczy ksiądz. - Najpierw gadamy, dokąd jedziemy, przedstawiamy się...

Kiedy koledzy o. Andrzeja, mówili mi, że on ewangelizuje wszędzie, gdziekolwiek akurat jest, nie wierzyłam. Jeszcze tego samego dnia jechałam z nim do małej wsi koło Nowego Sącza. Zabrał się ze mną "na stopa", by dostać się do mamy i pomóc jej - jak sam mówił - nakarmić i wydoić kozy. Po zatankowaniu gdzieś w okolicach Katowic zobaczyłam i musiałam uwierzyć. Wystarczyło, że o. Andrzej wszedł do budynku stacji - oczywiście, jak zwykle w drodze - z założoną koloratką, by podeszła do niego młoda kobieta. Wyznała, że jedzie na operację i prosi o błogosławieństwo. Ale dla o.Andrzeja to za mało - natychmiast położył ręce na jej głowie i rozpoczął modlitwę. Po chwili pobłogosławił i pomodlił się nad jej towarzyszem. Jeden z przechodzących kierowców na ten widok popukał się w czoło i głośno ocenił "Powaliło ich całkiem". Nie tylko ich - jak się okazuje. Setki ludzi, których o. Andrzej spotkał podczas wielu lat podróżowania autostopem, także.

Samochód Pana Boga
- Ludzie się cieszą, że mogą porozmawiać z księdzem - mówi werbista. - Bo dziś ksiądz jest za mało dostępny. Jeśli już podróżuje, to jeździ swoim samochodem. A wierni szukają kontaktu z księdzem - jak stoję przy drodze, widzą, że nie boję się ryzyka, staję się dostępny. Często ci, którzy mnie podwozili, dziwili się, że jestem zwyczajny, jestem w zasięgu ręki. Jasne, że byli i są tacy, co mnie atakują i negatywne nastawienie do Kościoła wyładowują na mnie. Ale ja jestem na to przygotowany. Tak samo, jak jestem przygotowany na to, że mnie ktoś w końcu zabierze. Ale to nie jest tak, że wychodzę z domu i jadę, żeby jechać. Zawsze mam jakiś konkretny cel - a to rekolekcje, a to konferencja, kazanie czy po prostu msza święta i spowiadanie. Tylko że dawno temu zdecydowałem, że właśnie tak będę się przemieszczał - nie pociągiem, nie autobusem i nie samochodem. Autostopem. Nie planowałem tych setek spotkań, rozmów, spowiedzi i modlitw.

Źródeł podróżowania o. Andrzeja autostopem trzeba szukać w Paragwaju, gdzie pod koniec lat 80. kończył studia teologiczne, a potem pracował jako misjonarz.

Tak właśnie działa ta moja drogowa ewangelizacja - dzielimy się tym, co mamy - kierowcy samochodem, a ja modlitwą

- Któregoś dnia młody mężczyzna przyszedł na plebanię i poprosił mnie, abym zawiózł jego chorą matkę do lekarza - opowiada o. Andrzej. - Oczywiście zgodziłem się. Ale droga coś się wydłużała, a matki nie było ani śladu. W końcu, kiedy znaleźliśmy się w jakichś dzikich ostępach, spytałem poirytowany, gdzie ta matka? Powiedział, że za krzakami. Gdy zatrzymałem samochód, obszedł go dookoła, stanął przy moich drzwiach, wyciągnął wielki nóż i kazał mi wysiadać i oddać kluczyki. Całe życie przeleciało mi przed oczami i do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że nie zginąłem. Powiedziałem mu, że to nie jest mój samochód, tylko Pana Boga i jak mi go zabierze, umrze... Uciekł, nie oglądając się na mnie. Wtedy postanowiłem, że jak wrócę do Polski, nie będę używał samochodu, który z kolei na misjach jest niezbędny - to podstawowe narzędzie pracy, pozwalające dojechać czasem jednego dnia do ludzi zebranych w kaplicach, oddalonych o 80-100 kilometrów. Nie da się do nich dotrzeć pieszo, rowerem czy autobusem - z wielką stanowczością przekonuje misjonarz.

Kiedy wrócił do Polski, słowa dotrzymał, ale nie od razu był autostop.

Jak to się robi? Normalnie!
- To był początek listopada. Byłem na rekolekcjach w Częstochowie. Kiedy skończyłem konferencję, śpieszyłem się na grób ojca na cmentarz do Nysy. A żadnego pociągu nie było. I jeden z zakonników poradził mi, abym pojechał stopem. "A jak to się robi?" - zapytałem. "Normalnie. Się wychodzi na drogę i się zatrzymuje samochody. Ale musi ksiądz mieć sutannę". A ja nie miałem. Poprosiłem, aby mi pożyczył swoją. Spróbowałem i zadziałało. Zamiast jechać pociągiem 5 godzin, jechałem - i to komfortowo - 2,5 godziny! - opowiada misjonarz.

O. Andrzej nie pamięta ludzi, którzy go zabrali, ani o czym rozmawiali. Nie sądził, że to może kiedyś mieć jakieś znaczenie. Po prostu cieszył się, że ktoś go wziął i nie chciał pieniędzy, ale pamięta, że kierowca poprosił o modlitwę za niego.

- Zresztą ludzie na ogół nie chcą pieniędzy tylko modlitwę. Zdarzyli się wprawdzie przez te lata i tacy, którzy wzięli zapłatę, ale to zaledwie kilka razy na kilkaset podróży - wspomina werbista.

I… spodobało mu się takie podróżowanie. W miesiąc miał uszytą własną sutannę i od tamtej pory tak porusza się po kraju.
Wcześniej jeździł pociągami, autobusami. Chciał dotrzeć do wszystkich zakątków kraju.

- Wyjechałem z Polski, jak miałem 22 lata - znałem tylko okolice Nysy, skąd pochodzę, Chludowo i Pieniężno, a w ogóle nie znałem własnej ojczyzny, a bardzo mocno chciałem ją poznać i tutejszych ludzi - tłumaczy zakonnik. - Pomogło mi w tym Radio Maryja. W 1998 roku zostałem tam zaproszony, by opowiedzieć o pracy misjonarza w Paragwaju. Dodzwoniła się do mnie podczas trwania audycji jedna słuchaczka. To była pani Teresa z Lubonia, która spytała czy ją pamiętam. Pamiętałem - zaprowadziła mnie do jej domu moja znajoma i modliłem się tam o zdrowie dla niej. Pani Teresa dziękowała mi za łaskę uzdrowienia. No to nie myśląc długo podałem swój numer telefonu i powiedziałem, że chętnie przyjadę i pomodlę się za każdego, kto tego potrzebuje.

O. Andrzej mieszkał wtedy w klasztorze w Górnej Grupie. Do dziś wspomina, co się działo, gdy wrócił do domu.

- Jak przyjechałem z Torunia, w klasztorze w powietrzu wisiała burza. Naprzeciw mnie wyszedł kleryk: "Coś ty narobił?! - wykrzyknął. - Ponad sto telefonów do ciebie było!" - opowiada, dziś już śmiejąc się na wspomnienie tych wydarzeń ksiądz, który zamiast swego, podał numer telefonu do klasztoru. - Na szczęście nasz rektor zdecydował, że po godzinie 20 telefon będzie przełączany do mojego pokoju. Przez dwa tygodnie odbierałem zaproszenia z całej Polski i z zagranicy. Było ich tyle, że nie udało mi się do wszystkich dojechać. Pierwsza była Milcza w Bieszczadach, a później Sanok, Górzanka, Polanica, Rzeszów, Bielsko-Biała, Opole, Łomża. Ale dotarłem też do Zagórza i do Poznania, Wrocławia, Warszawy, Gdańska i Olsztyna - wszędzie pociągami. Były to piękne modlitewne spotkania indywidualne, ale i w parafiach.

Wzajemna wymiana
O. Andrzej zapewnia, że rozpoznaje wewnętrzny głos, wzywający go do podróży. Jest przekonany, że to wezwanie Ducha św. Często zdarza się jednak, że się budzi i nie słyszy wezwania. No to leży. I czeka. Czasem krótko, a czasem długo.

- Mam taki dzwonek w sobie i jak rozeznam i jestem przekonany, że to głos wezwania, wtedy wychodzę i staję przy drodze. Nieważne, czy jest północ, czy 3 nad ranem, czy południe. Pan Bóg działa przecież 24 godziny na dobę. - mówi.

Ważne, by nie nie ukrywać stroju duchownego, koloratki, to znak zarazem, który może być komunikatem dla kierowców - popatrz, jestem księdzem, bratem, nie jestem groźny, a może potrzebujesz rozmowy, modlitwy, czy po prostu możesz mi po ludzku pomóc i mnie zabrać. Zresztą zaufanie to jest też po drugiej stronie. O. Andrzej nie boi się podróżować, bo - jak tłumaczy - jest w swoim kraju, wśród rodaków, przecież nic złego mu nie zrobią.

- Raz tylko zapomniałem o koloratce, nastałem się wtedy jak osioł przy drodze ponad półtorej godziny, nikt nie chciał mnie zabrać - opowiada zakonnik. - A kiedy jestem w koloratce, zatrzymują się nawet kobiety.

Kiedyś w środku zimy w styczniu werbistę zabrała właśnie kobieta. Potem opowiadała, że sama nie rozumiała, dlaczego nacisnęła hamulec.

- Ta kobieta jechała do lekarza. Widziałem w niej jakiś niepokój i zaproponowałem jej, że się nad nią pomodlę. Zgodziła się. A w niej coś się zmieniło, tak mi się wydaje, potrzebowała bardziej pomocy duchowej niż lekarza. Była bardzo wdzięczna, ale i ja byłem nie mniej wdzięczny jej za to, że mnie wzięła, że nie musiałem długo czekać w tej zimnicy. Tak właśnie działa ta moja drogowa ewangelizacja - dzielimy się tym, co mamy - kierowcy samochodem, a ja modlitwą. I potem rodzi się między nami bliskość, bo dzielimy się czymś intymnym - modlitwą. Wspólna kawa to chyba za mało na powstanie bliskości - uważa misjonarz. - Ale wiele tych stopowych znajomości jest niezwykle trwałych, bo nawiązujemy przyjacielskie relacje.

Tamta styczniowa nieznajoma napisała nawet list do o. Andrzeja, jeszcze raz wyrażając swą wdzięczność.

- A przecież ta wdzięczność nie mi się należy - tłumaczy werbista. - Cała chwała należy się Panu Bogu, że ją zaprowadził na tę drogę.

Jestem Andrzej
Jeździł już praktycznie każdym autem.

- Czasem zabierali mnie ludzie jadący okropnymi rzęchami, a czasem takimi brykami, że nie wiedziałem na pewno, czy jestem jeszcze w samochodzie - śmieje się ksiądz. - Podwozili mnie też bardzo różni ludzie - znani aktorzy czy bardzo zamożni dyrektorzy i prezesi wielkich firm. Raz zatrzymał się nawet biskup. Powiedział potem, że mam dać świadectwo, że biskupi też zabierają autostopowiczów.

O. Andrzej nie chce podać jego nazwiska. Jakie auto prowadził biskup?

- On nie prowadził. Miał kierowcę - mówi, ale nie umie podać marki samochodu.

Misjonarz na początku próbował zapisywać kontakty do wszystkich poznanych ludzi, ale ich liczba rosła w takim tempie, że wkrótce zaprzestał.

Każda podróż wygląda mniej więcej tak samo. Zaczyna się od rozmowy o niczym, potem o Panu Bogu i czasem kończy się prośbą o spowiedź.

- Ale to nie jest tak, że wsiadam i ktoś się chce spowiadać - tłumaczy zakonnik. - Najpierw gadamy, skąd dokąd jedziemy, przedstawiamy się, od razu mówię: "jestem Andrzej", a ludzie dziwią się, że mogą do księdza zwracać się po imieniu. Często mają opory, to proponuję, aby mówili - skoro im wygodniej - "proszę księdza". Młodzi bardzo szybko wchodzą w te bezpośrednie formy, one łatwo przełamują barierę obcości, dystansu… Ale to zawsze kierowca, pierwszy pyta, czy może się wyspowiadać - zapewnia zakonnik.

Najdłuższy autostop i… spowiedź
Któregoś roku wracał stopem z Warszawy ze spotkania opłatkowego.

- Pamiętam, to było 28 grudnia i na trasie do Katowic wzięła mnie piękna, elegancka kobieta, zresztą samochód też miała piękny i elegancki. Po chwili jazdy powiedziała, że chce się wyspowiadać. A ponieważ dobrze się nam rozmawiało, na koniec podróży wymieniliśmy się numerami telefonów. Po tygodniu zadzwoniła do mnie jej córka. "Moja mama wzięła księdza na stopa? - zapytała. - Wczoraj zginęła w wypadku, 6 stycznia będzie pogrzeb". Zaniemówiłem - taka była młoda, miała zaledwie 43 lata. I pomyślałem, że nigdy nie wiemy, co się może wydarzyć po spotkaniu drugiego człowieka. Że to może być ostatni raz - takie sytuacje zdarzyły mi się kilka razy podczas podróży stopem. Pojechałem na tamten pogrzeb. Tamtejszy ksiądz zaproponował mi kazanie. O czym mogłem mówić? Wiadomo - trzeba być przygotowanym na każdą chwilę.

W rok po śmierci Jana Pawła II o. Andrzej zaplanował sobie wyjazd do Rzymu na grób naszego papieża. Oczywiście stopem. Miał wyjątkowe szczęście - wychodził z klasztoru w Bytomiu w południe, a następnego dnia po południu był już w Rzymie. W Brnie wziął go młody Polak, jadący tirem do Padwy. To była niezapomniana podróż, najdłuższy autostop.

- Jedziemy, jedziemy, cały czas rozmawiamy i nagle on mówi: "Proszę księdza czy mogę się u księdza wyspowiadać?" - wspomina o. Andrzej. - On się spowiadał ze trzy godziny - opowiadał mi i opowiadał, i płakał, i żałował za swoje grzechy, czułem ich ogrom i ja też płakałem. Nigdy takiej spowiedzi nie przeżywałem. W człowieku gdzieś tam tkwi potrzeba zmiany życia. Człowiek ufa, że Pan Bóg mu przebacza i nie wiadomo skąd bierze odwagę, by wyznać winy- to jest piękne. To się długo pamięta. Chłopak dał mi swój numer telefonu, nie dzwoniłem jednak, bo nie chciałem, żeby myślał, iż go śledzę, sprawdzam. Nigdy więcej go nie spotkałem.

"Czy mnie wolno księdza wziąć?"
Kiedyś wybrał się do Sanktuarium Matki Bożej Ubogich w Banneux w Belgii. Dojechał jakoś do Niemiec i stanął, było już po godzinie 22, gdy ujrzał zbliżającego się tira, który na plandece miał wielki napis BYTOM. O. Andrzej już się cieszył, że pojedzie i porozmawia z rodakiem, ale ten tylko przemknął przed nim. Za tirem jechał… Rosjanin. Zatrzymał się. Długo gadali trochę po polsku, trochę po rosyjsku, potem ksiądz zasnął. Nad ranem, kiedy byli już koło Magdeburga, kierowca nagle zjechał na parking.

- Zdziwiłem się, że tak blisko celu się zatrzymuje. A on wtedy powiedział, że jak ja śpię, to i jemu chce się spać i już trzy razy jadący z naprzeciwka kierowcy budzili go trąbieniem, więc musi odpocząć - opowiada zakonnik. - Od tej pory zawsze się pytam kierowcy, czy mogę chwilę pospać.

Wiele razy bywa, że o. Andrzej trafia pod same drzwi celu podróży, zdarza się także, że trafia na tych samych kierowców. Kiedyś wybrał się do Warszawy i zatrzymał tira. Okazało się, że prowadził go Piotrek, który przywitał się z księdzem jak ze starym znajomym.

- Oo ja to już ojca wiozłem. Nie pamięta ojciec jak pił moją oranżadę - mężczyzna przypomniał zakonnikowi.

- Rzeczywiście. Przypomniałem sobie - mówi zakonnik. - A raz myślałem, że padnę ze śmiechu. Zatrzymał się przy mnie wypasiony mercedes. Z niego wychyliła się kobieta i pyta: "Czy mnie wolno księdza wziąć?". Zbaraniałem - śmieje się o. Andrzej. - Przecież po to tam stałem, żeby mnie ktoś zabrał…, ale niektóre kobiety tak zostały wychowane, że myślą, iż nie wolno im przebywać w towarzystwie księdza… Innym razem wiózł mnie Niemiec. Wtedy pierwszy raz jechałem do Banneux. Kiedy wysiadałem, zapytał mnie, czy dalej jadę stopem czy pociągiem. No to mówię, że stopem, bo nie mam pieniędzy. Wtedy dał mi 50 euro i poradził, abym jednak pojechał pociągiem - będzie szybciej i wygodniej. Przejechałem stopem wówczas około tysiąca kilometrów. Także w nocy, na parkingach i stacjach benzynowych zatrzymywałem samochody.

A jak nikt nie chce zabrać?

- Modlę się wtedy i myślę, że to czas pokuty…

Ksiądz Andrzej Truty
O. Andrzej Truty SVD urodził się w Nysie (1961), w Chludowie pod Poznaniem był w nowicjacie,a filozofię studiował w Pieniężnie.w 1983 r. wyjechał na studia teologiczne do Paragwaju.Tam w 1988 r. został wyświęcony i pracował jako misjonarz do 1997. Po powrocie do Polski krótko był kapelanem w Tychach, potem - poniewaz ukończył szkołę muzyczną I stopnia w klasie akordeonu - uczył muzyki. Grał też na saksofonie w orkiestrze dętej w Nysie. W Bytomiu mieszka od 2002 r.

SVD
Zgromadzenie Słowa Bożego (SVD) założył pod koniec XIX w. niemiecki duchowny św. Arnold Janssen. Główna siedziba zgromadzenia znajduje się w Holandii, w Steyl. Wspólnotę tych zakonników potocznie nazywa się werbistami. Ich głównym zadaniem jest działalność misyjna i animacja misyjna. Werbistów można spotkać w najdalszych zakątkach świata. Arnold Janssen założył także dwa zgromadzenia żeńskie: sióstr misyjnych (tzw. siostry niebieskie - nazwa pochodzi od koloru habitów) i klauzurowych, kontemplacyjnych (tzw. siostry różowe).

W Polsce werbiści są silnie związani z Wielkopolską i Śląskiem. W 1919 roku pojawili się w Poznaniu, a rok później w Bytomiu. W Poznaniu studiowali na tutejszym uniwersytecie, zaś w Bytomiu zajęli się przede wszystkim redagowaniem własnych czasopism. W podpoznańskim Chludowie od 1935 r. znajduje się nowicjat zgromadzenia, zaś w Pieniężnie Wyższe Seminarium Misyjne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski