MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Znaleźli Mesjasza tu i teraz. Obok nas [ZDJĘCIA]

Anna Kot
S. Ewa Piegdoń zawędrowała z Podkarpacia do Zambii
S. Ewa Piegdoń zawędrowała z Podkarpacia do Zambii Tomasz Szyszka, Wlademar Wylegalski, archowum SVD
7 zwyczajnych ludzi i 7 różnych powołań. A poznałam 25 osób, czyli 25 powołań. To zaledwie fragmenty niezwykłych historii dziewcząt i chłopców, żyjących obok nas, którzy poszli za głosem: "Pójdź za mną" - pisze Anna Kot

Od wielu lat katolickie agencje informacyjne niezmiennie przynoszą wiadomości o spadku liczby powołań kapłańskich i zakonnych. W świadomości społecznej osadza się przekonanie, że powołania te to zamierzchła przeszłość i w zracjonalizowanym, zeświecczonym świecie Bóg już nie wzywa na służbę. A nawet, że On sam należy do przeszłości.

Jednak w XX i XXI wieku nie ma kraju w kręgu kultury (nie tylko) europejskiej, w którym domy zakonne i seminaria zostałyby zamknięte. Wciąż do ich drzwi pukają dziewczęta i chłopcy, którzy chcą wieść życie konsekrowane. Wcale przecież niełatwe, bo jakby wbrew nastawionemu na konsumpcję i rozrywkę współczesnemu światu.

I Bóg tańczy na dyskotece
Klimek Bobak (ur. 1983) spod Zakopanego niczym nie różnił się od swych rówieśników, a już na pewno niczym, co by wskazywało, że kiedykolwiek założy sutannę.

- Po ukończeniu podstawówki w 1998 r. poszedłem do Zasadniczej Szkoły Budowlanej w Zakopanem przy Krupówkach, wybrałem klasę o specjalności ciesielskiej - opowiada Klimek. - Zawodówka to oczywiście nie tylko nauka, ale też czas dojrzewania, zabawy. Często bywałem z kolegami w dyskotece Awra, która znajdowała się w Czarnym Dunajcu. Tam właśnie którejś sobotniej nocy, wśród głośnej muzyki i różnokolorowych świateł stroboskopowych, omiatających szalejących w rytmie techno-dance na parkiecie ludzi, pierwszy raz pomyślałem o Bogu. To była bardzo krótka chwila, jak mgnienie oka, jednak od tamtej pory ciągle do mnie wracała - wspomina dziś już brat Klemens w Zgromadzeniu Słowa Bożego (SVD), czyli werbista.

Ale to wcale nie było tak, że zaraz po dyskotece Klimek pobiegł z napisanym podaniem o przyjęcie do werbistów. Czekała go długa ponad 7-letnia ucieczka przed tym nieustępliwym, znanym z ewangelii głosem wołającym "Pójdź za mną", któremu uległ i wtedy dopiero - a powtarzają to zgodnie wszyscy powołani - nareszcie poczuł spokój i szczęście. Po zawodówce Klimek pracował w pensjonacie w Murzasichlu, kościół omijał szerokim łukiem, bo - nie miał czasu na takie sprawy. Ale rodzice nie dawali mu spokoju i rozliczali z obecności na mszy św. Poirytowany tym wszystkim Klimek poszukał pracy najdalej jak mógł od rodziców - w... Poznaniu.

- Miałem zajmować się dystrybucją i montażem okien i drzwi. Z wielką ulgą uciekłem z domu, z pensjonatu, od kumpli i Boga z dyskotekowej Awry - opowiada Klimek. - W Poznaniu poznałem Leszka, syna właściciela firmy. Szybko się z nim zaprzyjaźniłem, na tyle nawet, że dałem się jemu namówić na... pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Dzisiaj jestem przekonany, że droga na Jasną Górę pomogła mi w wyborze innej drogi, drogi przyszłości, którą jest życie zakonne.

W Poznaniu pracował cztery lata.
- Któregoś dnia dostałem zlecenie zamontowania drzwi w Chludowie koło Poznania. Gdzie? A jakże, w tamtejszym klasztorze werbistów, gdzie mieści się nowicjat. I tak oto, uciekając przed myślami z dyskoteki, trafiłem prosto do Zgromadzenia Słowa Bożego. Wprawdzie na razie jako monter drzwi, ale...

Brat Klemens Bobak jest obecnie na ostatnim roku Archidiecezjalnej Szkoły Muzyki Kościelnej w Olsztynie. W 2014 r. wyjedzie na misje do Boliwii.

Zakonnica z żółtym pasem
Mariola* z Podlasia, (ur. 1983) wiodła burzliwe życie nastolatki między dyskotekami a treningami karate. Do czasu.
- Wszystko zaczęło się od bierzmowania - miałam wtedy 16 lat, starą, zgraną grupę przyjaciół na wszelkie wypady, dyskoteki i szkolne potańcówki. I wcale nie byli to ludzie związani z naszym kościołem, żadna grupa oazowa czy inna młodzieżowa formacja. Zresztą byłam w wieku, kiedy kompletnie nie zajmowało mnie życie religijne - wspomina Mariola. - No, ale właśnie podczas namaszczenia krzyżmem poczułam, że coś się wydarzyło. To było bardzo silne przeżycie - jakby narodziło się we mnie nowe życie. Życie duchowe. Ale to nie znaczy, że wtedy przyszło powołanie - byłam towarzyska, żywiołowa, aktywna, gdzie mi tam w głowie było myśleć wtedy o stanie zakonnym!

Św. Arnold Janssen założyciel trzech, uzupełniających się zgromadzeń: Zgromadzenie Słowa Bożego (SVD) - są to misjonarze księża werbiści, Zgromadzenie Służebnic Ducha Świętego (SSpS) - misjonarki siostry tzw. niebieskie i Zgromadzenie Sióstr Misyjnych Służebnic Ducha Świętego od Wieczystej Adoracji (SSpSAP)- siostry klauzurowe tzw. różowe

Mariola kilkakrotnie podkreśla tę potrzebę zabawy i towarzyskiej aktywności. Kiedy dziś opowiada, jak trafiła do Nysy do klasztoru sióstr tzw. różowych, dostrzega znaczące wydarzenia i ludzi, którzy w stosownym momencie nakierowywali jej myśli i działania na życie zakonne.

- W szkole średniej lekcje wychowania fizycznego nie dawały mi satysfakcji - brakowało mi ruchu, wysiłku. Kolega namówił mnie na zajęcia w sekcji karate. Trenowałam kilka lat, mam nawet żółty pas, ale - co najważniejsze - zaprzyjaźniłam się z moim trenerem Bogdanem i jego żoną Agasią. To ona zaprosiła mnie na 3-dniowe rekolekcje.

Te trzy dni bynajmniej nie dokonały przełomu w życiu Marioli. Nadal chodziła do szkoły, w weekendy, a niekiedy i częściej, z ekipą przyjaciół zaliczała dyskoteki i co drugi wieczór trenowała karate. Zresztą dyskoteki i wszelkie możliwe potańcówki w okolicy po prostu musiała zaliczyć.

- Moim ulubionym zespołem był DJ BoBo. W jakimś piśmie młodzieżowym znalazłam kiedyś układ choreograficzny, do którejś z ich piosenek. W domu ćwiczyłam figury, a potem szłam na dyskotekę i przy muzyce DJ-a BoBo dawałam na środku parkietu show. Czułam się w swoim żywiole - żywo opowiada Mariola. Jednak od czasu prezentu od Agasi co roku wyjeżdżała na rekolekcje ignacjańskie.
- Najsilniej poczułam wezwanie do zakonu podczas II tygodnia rekolekcji - podczas ćwiczeń w rozeznawaniu drogi życiowej - wspomina dziewczyna. - Zaznałam niesamowicie wyraźnie, dotykalnie miłości Bożej, to było bardzo oczyszczające doświadczenie. Nie chciałam sama przed sobą przyznać, że poczułam powołanie. A tym bardziej podjąć decyzję. Panikowałam i mówiłam: jeszcze nie teraz, to nie jest ten czas... Po roku przyszło oprzytomnienie - zatrzymałam się i powiedziałam Jezusowi "tak". Wtedy spłynął na mnie spokój. Wielka cisza. Pierwszy raz w życiu poczułam niezachwianą pewność i taką czystą radość, że właściwie postępuję.

Rodzina św. Arnolda w liczbach Obecnie do werbistów należy na świecie przeszło 6 tys. ojców, braci, kleryków i nowicjuszy. Wspomaga ich 3900 sióstr misyjnych i 433 siostry klauzurowe

25 lutego 2003 roku przekroczyła próg domu zakonnego w Nysie. Żywa jak srebro Mariola jest dziś w Zgromadzeniu Służebnic Ducha Świętego od Wieczystej Adoracji. To zgromadzenie klauzurowe. Ma już za sobą śluby wieczyste.

Poszedł na całość
Tomek Marciszkiewicz (ur. 1985) pochodzi z Ornety na Warmii. Tam też ukończył liceum. Był typem samotnika, ale...

- Jak każdy chyba chłopak lubiłem grać w piłkę, jeździć rowerem, bawić się w "wojnę", oglądać mecze i filmy przygodowe, wojenne - opowiada Tomek. - Uczyłem się dobrze i choć prymusem nie byłem, zawsze trzymałem się czołówki. Miałem świadomość, że edukacja to być może jedyna droga, która pozwoli mi wyrwać się z mego miasteczka, gdzie pracy i wielu perspektyw na przyszłość nie było. Myślałem o studiach prawniczych lub o dziennikarstwie. Często też jako dziecko marzyłem, że noszę mundur, że będę żołnierzem, pilotem, może strażakiem albo policjantem. Dużo czytałem i tak jak bohaterowie moich książek chciałem zawsze znaleźć wyjście z każdej trudnej sytuacji, czuć się odpowiedzialny za innych, niepokonany.

- Gdy byłem bodajże w V klasie szkoły podstawowej, na lekcję religii nasza katechetka zaprosiła misjonarzy. Z pobliskiego Pieniężna przyjechało dwóch werbistów - opowiada Tomek. - Zobaczyłem nagle, że prawdziwi bohaterowie wcale nie żyją tylko w świecie literackim. Są tuż obok, bo kapłan, misjonarz to człowiek z krwi i kości, zaradny, silny, gotowy do poświęceń, odpowiedzialny za innych, odważny, a ja taki przecież chciałem być.

Ostateczna decyzja przyszła po kilku latach od tego spotkania.
- Trudno mi dziś określić te uczucia, które zalęgły się we mnie, ale myślę, że to było coś pomiędzy radością, euforią, niedowierzaniem, że to mnie spotyka a lękiem i niepewnością, czy podołam temu, do czego wzywa mnie Pan. Czułem, że muszę sprawdzić, czy kapłaństwo to moja droga. Poszedłem na całość.

Do zgromadzenia wstąpił 15 sierpnia 2004 roku. Dziś o. Tomasz Marciszkiewicz SVD jest wikarym w mieście Szombathely na Węgrzech.
Czekał na mnie za progiem hospicjum
Grzegorz Kendik (ur. 1985) pochodzi z Otmuchowa. Choć to miejscowość oddalona zaledwie 12 km od Nysy, gdzie mieszczą się trzy domy zakonne zgromadzeń misyjnych założonych przez Arnolda Janssena, Grześkowi nigdy nie przyszłoby do głowy, że to sąsiedztwo będzie miało jakikolwiek wpływ na jego życie. Oczywiście do czasu, czyli do 2004 r., kiedy nic nikomu nie mówiąc, wysłał podanie o przyjęcie do Zgromadzenia Słowa Bożego.

Jego bardzo religijny dom często odwiedzali misjonarze, ale Grzesiek wtedy znikał.
- Po prostu omijałem ich szerokim łukiem, księży i cały ten grupowy modlitewny zgiełk - wspomina dzisiaj. - Byłem bardzo typowym nastolatkiem, który burzliwie przeżywał dorastanie i dojrzewanie, zwłaszcza ten przełom między podstawówką a liceum. Raz chodziłem do kościoła, a czasem nie chodziłem, zależy czy koledzy mieli ciekawszą ofertę niż msza św. czy nie. Wolałem pograć w tym czasie w gry komputerowe albo w piłkę. A Mama sprawdzała - zdarzało mi się wymyślać bzdury, kiedy pytała mnie o czym było kazanie. Wydawało mi się, że jestem bardzo bystry, jak mówiłem, że o Panu Jezusie.

Grzesiek bardzo szybko rozpoczął działalność jako wolontariusz - najpierw w PCK, a potem codziennie pracował w założonym przez jego "ciocię", która była lekarzem - nyskim hospicjum. Kiedy zaczął opiekować się terminalnie chorymi, miał... 15 lat!

- To nie jest pomyłka - pierwszoklasista z liceum wkraczał w świat cierpienia, samotności, bólu, miłości Boga i człowieka. Takie doświadczenia każdego przemieniają. Także zbuntowanego i bezczelnego nastolatka. Dziś uważam, że w tym starym dworku, który zmienialiśmy w miejsce pokoju i miłości, zaczęło się moje misyjne życie, moje głębsze rozumienie powołania. Za progiem hospicjum czekał na mnie Bóg w każdym zbolałym człowieku - szeptem, ale bardzo wyraźnie i zdecydowanie - przywoływał mnie: Chodź za Mną.

Brat Grzegorz SVD, pracuje obecnie jako opiekun chorych w Górnej Grupie.

Egzamin dojrzałości
Ewa Piegdoń (ur. 1969 r.) spędziła dzieciństwo i młodość w Birczy na Podkarpaciu.
Uczyła się w liceum w Przemyślu, a wolny czas spędzała z przyjaciółmi - chodzili do kina, organizowali długie wycieczki rowerowe i wypady na imprezy do dyskoteki. - To lubiłam szczególnie - po prostu uwielbiałam tańczyć i ta fascynacja pozostała we mnie do dziś - śmieje się Ewa, dziś siostra tzw. niebieska, jak potocznie nazywa się od koloru habitu siostry misyjne należące do Zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego.
Ewa marzyła o dobrych studiach, pracy, rodzinie. Ale cały czas nie dawała jej spokoju natarczywa myśl, by służyć ubogim, zwłaszcza w Afryce.

- Wierzę, że ta silna, dotykająca mnie głęboko obecność Afryki w moim życiu, to był właśnie ten szczep winnego krzewu powołania, które sam Bóg zasadził w moim dziecięcym sercu i pozwalał mu powoli dojrzewać.

Bardzo powoli. Bo Ewa dorastała i wydawało się, że zapomniała o "zasadzonej" w niej Afryce, a właściwie ludziach, którym miała służyć. Wśród jej licznych pasji szczególnie silnie pojawiła się etnografia. Ewa czuła się niemal spełniona, gdy już wiedziała, co chce studiować.

- Jednak w klasie maturalnej myśl sprzed lat o służeniu Bogu i ludziom znów się pojawiła, tym razem bardziej intensywna, klarowna i jeszcze mocniej natarczywa. Pamiętam, że była trudna i wyczerpująca walka sprzecznych pragnień, myśli, a zwłaszcza uczuć, okupiona strumieniami łez wylanych w poduszkę. Bo ja wcale nie unosiłam się nad ziemią z radości odkrycia tej dawnej myśli, irytował mnie wręcz fakt, że "coś" mi mąci moją wizję życia i krzyżuje moje plany. Walczyłam o swoją wizję przyszłości i zagłuszałam jak tylko się dało wewnętrzny głos. W 1988 roku złożyłam dokumenty na etnografię na Uniwersytet Jagielloński.

Pojechała na egzamin wstępny. Weszła do sali, dostała kartkę z pytaniami...
- Wierzcie mi, proszę, umiałam na nie odpowiedzieć! Ale dokładnie wtedy zabrzmiało mi w umyśle i duszy pytanie: "Co ty tutaj robisz?!" - wspomina uśmiechnięta i spokojna kobieta.

S. Ewa Piegdoń od 9 lat pracuje w Diecezji Livingstone w Zambii, w sercu południowej Afryki.

Bóg przychodzi w muzyce
Piotr Nawrot (ur. 1955) to typowy poznaniak - zresztą tu się urodził, uczył gry na klarnecie, śpiewu w szkole chóralnej i zdawał maturę. To chodzący dowód na to, że życie w sutannie nie przekreśla życiowych pasji i otrzymanych talentów. Bo o. Piotr mówi, że sam nie umie uporządkować, która miłość była w nim pierwsza - do Boga czy muzyki. Ale wie, że bez jednego nie byłoby drugiego, a kolejność już ma mniejsze znaczenie. Mocno i uparcie podkreśla, jak wielką rolę w jego życiu i powołaniu odegrała rodzina: do szpiku kości uczciwa i pracowita, zakochana w muzyce i sztuce. Rodzina, której motorem życia religijnego była bardzo pobożna mama, ale też i to ważne 11-osobowa rodzina, na którą pracował tylko ojciec.
- Ojciec był głęboko wierzący, ale jego religijność była biegunowo inna niż Mamy. Do kościoła chodził jedynie w większe święta - wspomina o. Piotr. - pobożność, według Ojca, najlepiej wyrażała się w jakości i ilości pracy, a nie poprzez formuły modlitewne. Taki po prostu był.

O. Nawrot nie umie wskazać jednego wydarzenia czy przeżycia, które zaważyłoby i zrodziło w nim decyzję o wybraniu drogi kapłańskiej.

- Nie znałem też żadnego konkretnego człowieka, który zainspirowałby mnie do życia konsekrowanego. Znałem ich wielu, być może setki: o. Żelazek, Matka Teresa, kolega kursowy, koleżanka, która mi się bardzo podobała i testowała moje powołanie, siostra Fides, moja Mama, mój Ojciec… Każdy mówił inaczej, działał inaczej… Co było w nich ważne, to autentyczność - wspomina po latach.

Dzisiaj werbista o. prof. Piotr Nawrot to teolog, misjolog i wybitny muzykolog w jednej osobie, zapraszany na wykłady na całym świecie. To on jest jedynym na świecie znawcą tzw. baroku misyjnego. To on odczytał i zrekonstruował manuskrypty nut, napisane przez Indian w XVI- XVII w. w tzw. redukcjach jezuickich w Ameryce Południowej. Kilka dni dni temu - jak co roku - pożegnał się z Poznaniem i wyjechał na święta do domu w Boliwii.

Nocne rozmowy
Mirek Piątkowski (ur. 1961) pochodzi ze Śląska - mieszkał w Zabrzu, maturę zdawał w Rybniku. Jego młodzieńcze życie wcale nie wypełniały specjalnie intensywne praktyki religijne. Nie był nawet ministrantem. Ale to właśnie w tamtym okresie wydarzyło się coś, co zadecydowało o jego misjonarskiej przyszłości.

- Gdy miałem 17 lat, podczas zawodów w skoku wzwyż zginął mój przyjaciel ze szkolnej ławy - opowiada dziś o. Mirosław Piątkowski, werbista pracujący w Bytomiu. - Przeżyłem wstrząs. Wtedy to po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się nad sensem/bezsensem życia i śmierci. Potem była pewna ważna noc - noc czuwania w kościele. Mój katecheta, prowadzący nabożeństwo pokutne powiedział do zebranych: "Może w twoim domu jest Pismo Święte, a ty go nie czytasz...". Nie mogłem zapomnieć tych słów.

Bo w domu Mirka Pismo Święte było. Stało od kilku lat na półce. Nietknięte.

- Miałem wtedy 18 lat i za sobą doświadczenia, o jakich u schyłku epoki Gierka moi rówieśnicy nie mogli nawet pomarzyć - wspomina o. Mirosław. - Nie wdając się teraz w szczegóły, powiem tylko, że szybko uzyskałem pewną niezależność finansową. Miałem więc pieniądze na wypady w góry z grupą przyjaciół. Nasze wędrówki pozwalały nam spróbować owoców dotąd zakazanych - alkoholu oraz zasmakować wolności, a raczej odkryć jej granice. Zakończenie trasy czy całej imprezy trzeba przecież było uczcić - nie brakowało więc trunków prawie pod każdą postacią. Czułem się bardzo dorosły.

Ale ostatnia klasa technikum była pełna niepokoju co do przyszłości.

- Wtedy lubiłem późnym wieczorem usiąść na łóżku, oprzeć się plecami o ścianę, podciągnąć kolana i wziąć do rąk Biblię - wspomina o. Piątkowski. - Noc i spokój sprawiały, że wypełniała mnie cisza. Wtedy mogłem się spotkać z Nikodemem, który zawładnął moją wyobraźnią właśnie wtedy, w roku matury, kiedy miałem wejść na drogę dorosłości.

Minęło już ponad 30 lat od pierwszych "nikodemowych spotkań" i misjonarz, który spędził po święceniach 5 lat w Argentynie, jest przekonany, że to właśnie tamte noce nadały sens i bieg jego poszukiwaniom i dalszemu życiu.

- To te noce, podczas których spotykałem Jezusa, jak kiedyś spotkał Nikodem, sprawiły, że chciałem, po prostu musiałem, lepiej poznać Chrystusa. Jak kiedyś Nikodem chciał się przekonać, czy On jest Mesjaszem. Dlatego wstąpiłem do seminarium - twierdzi o. Mirosław Piątkowski.

* Imię zostało zmienione z uwagi na reguły obowiązujące w zgromadzeniach klauzurowych

***
"Znaleźliśmy Mesjasza" Chodź i zobacz To świadectwa misjonarzy i misjonarek Rodziny św. Arnolda Janssena. Do często intymnych zwierzeń nakłonił ich o. Mirosław Piątkowski SVD, który sam także opowiada o swoim powołaniu. Wielu wysłuchała i spisała ich opowieści Anna Kot. Książkę wydało Verbinum

Trzy tomy Na rynku ukazał się właśnie I tom, zatytułowany "Piotr", na koniec kwietnia 2014 r. planowany jest tom II pt. "Nikodem", a pod koniec lata ukaże się tom III - "Magdalena".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski