Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Takiego Michała Grzesia nie znacie

Bogna Kisiel
15.12.2015 poznan ww radny michal grzes z zona. glos wielkopolski. fot. waldemar wylegalski/polska press
15.12.2015 poznan ww radny michal grzes z zona. glos wielkopolski. fot. waldemar wylegalski/polska press Waldemar Wylegalski
Jowialny, o nieco rubasznym poczuciu humoru. Trudno usiedzieć mu w miejscu. Ma wewnętrzną potrzebę działania, sto zainteresowań i równie wiele pomysłów. - Żona mówi, że jestem kontrowersyjny: albo się mnie lubi, albo nienawidzi – przyznaje. Bywa impulsywny. Prowokuje. Czasami, jak coś „wypali”, to długo zbiera tego żniwo. To wyjątkowo barwna, nieszablonowa postać. Najbardziej znany na świecie poznański radny, choć o powodach tej popularności zapewne chętnie, by zapomniał. Jaki jest w istocie? Wierzcie na słowo, takiego Grzesia nie znacie. Bo radny PiS, Michał Grześ potrafi zaskakiwać.

W młodości Annie marzył się wysoki, brunet, wierzący, z wykształceniem wyższym, mogło być techniczne. - Zapomniałaś dodać, że miał być szczupły – dorzuca autoironicznie Michał Grześ.

W odpowiedzi pani Ania uśmiecha się, bo wygląd zewnętrzny jest bez znaczenia. - Małżeństwo to zadanie dla dwojga – twierdzi. - Razem pielęgnujemy miłość i to jest najważniejsze.

Jej mąż żartobliwie twierdzi, że nic mu w życiu tak nie wyszło, jak żona. - Zawsze chciałem mieć kobietę, którą będę kochał i która będzie mnie kochała. Czuję się kochany – przyznaje M. Grześ. I z czułością, która nie często zdarza się po 25 latach małżeństwa, dodaje: - I kocham tę „moją babę”.

Radni znają żonę Michała, choćby z opowieści, bo dość często powołuje się na jej opinię. Sam zainteresowany nieco podkpiwa, że jest taką polską wersją porucznika Columbo.

- Moja żona uważa, że miejsce kobiety jest w domu, w kościele i przy dzieciach. I ja muszę się zgodzić z żoną, bo ona jest dla mnie najważniejsza – wyznał kiedyś.

Takie stwierdzenie pewnie oburzyłoby np. feministki. Anna reaguje na nie ze stoickim spokojem. Na początku ich znajomości poczucie humoru Michała nie bardzo ją bawiło. Obrażała się. Przez lata zmieniła się, z dystansem podchodzi do tych żartów. Przyznaje, że rozładowują napiętą atmosferę. Sama również stara się dotrzymać mu kroku, mówiąc: - Mąż sam mnie gonił do pracy.

- Proszę, nie wypieraj się, bo wyjdzie na to, że kłamałem – droczy się pan Michał. I wylicza fakty, na potwierdzenie swojej tezy: - Kościół - żona jest członkiem rady parafialnej, kuchnia - gotuje...

- Nie ukrywam, że rodzina jest dla mnie najważniejsza. Zdecydowanie ważniejsza od pracy co nie oznacza, że nie angażuję się w pracę – podkreśla pani Ania. - Pracuję, uczę angielskiego w szkole podstawowej.

Rodzina jest najważniejsza
Gdy się poznali Anna pracowała na na UAM. - Śmialiśmy się, że w katedrze glacjologii – wspomina M. Grześ.

- Glottodydaktyki – prostuje Anna Grześ. - Stwierdziliśmy jednak, że pracując w szkole łatwiej będzie pogodzić obowiązki zawodowe z życiem rodzinnym.

Państwo Grzesiowie mają troje dzieci. Basia ma 24 lata, Krysia – 21, Andrzej 18. Zaznaczają, że bez pomocy rodziców Michała, którzy mieszkają prawie po sąsiedzku, nie daliby rady.

- Jak Ania szła do pracy, to dzieci podrzucała do babci. Zabierała je, wracając z pracy – wspomina M. Grześ. I przyznaje, że wychowanie dzieci było domeną głównie żony. Gdy urodziła się Basia, on zajmował się wykończeniem domu (rodzice kupili działkę z budynkiem w stanie surowym). Nauczył się tynkować, murować, sam kładł parkiet, a schody zrobił razem ojcem. W momencie pojawienia się Krysi, został radnym.

- Jak miałem złamaną rękę, to zajmowałem się Andrzejem – przypomina żonie.

- Musiałeś sobie rękę złamać, żebyś siedział w domu – odpowiada pani Ania, ale podkreśla, że mąż pomaga w porządkach, jest specjalistą od remontów. - Jeśli chodzi o jedzenie nie wybrzydza, je co jest podane. Specjalizuje się w sałatce, robi ją na święta. I to jedyna jego umiejętność kulinarna. Pomaga przy świętach.

- Kibicuję – składa samokrytykę pan Michał.

Szczerze wyznaje, że nie był przy porodzie żadnego ze swoich dzieci. - Uważaliśmy, że tak będzie lepiej, bo wtedy mną a nie żoną trzeba byłoby się zajmować – twierdzi.

Dzień narodzin Andrzeja pamięta dokładnie. Żona powiedziała, że chyba będzie rodzić. Odpowiedział, że ma sesję i pojechał. - Poszłam jeszcze na zakupy, zrobiłam śniadanie, zaprowadziłam dzieci do teściów i pojechałam do szpitala – opowiada pani Anna.

Michał o narodzinach syna dowiedział się na sesji. Był nieco zaskoczony, bo myślał, że będzie trzecia córka. - Wyjątkowo nie złożę dzisiaj interpelacji, bo właśnie urodził mi się syn – oświadczył radnym. - Panie prezydencie Kaczmarek, to jest dowód na to, że tak szybko Grzesiów się nie pozbędziecie.

Najstarsza córka skończyła Uniwersytet Ekonomiczny (informatykę i ekonometrię).

- Basia pracuje w dobrych firmach, obecnie w ProSieben w Berlinie – mówi pan Michał. - Jak mówi żona, ma mój charakter. W związku z tym nie mogliśmy się ze sobą zgodzić. Różnimy się też w poglądach. Krysia studiuje rehabilitację na Uniwersytecie Medycznym. Trenuje biegi długodystansowe. Zajęła szóste miejsce w Młodzieżowych Mistrzostwach Polski na dystansie 10 km. Wygrała bieg sylwestrowy nad Maltą, w półmaratonie w Śremie była trzecia. Teraz niestety ma kontuzję kolana i nie wiadomo co będzie dalej z uprawianiem sportu. Andrzej uczy się w technikum.

Kariery reżyserskiej nie zrobił
M. Grześ o mały włos nie został reżyserem. Twierdzi, że całe życie marzył o telewizji i kamerach.

- Co jakiś czas kupuję kamerę. W końcu żona nie wytrzymuje i skarży się, że nie ma co na siebie włożyć. Wtedy, żeby uzasadnić nabycie kamery, muszę jej coś kupić – żartuje pan Michał.

Jego pasja filmowa rozwinęła się na studiach (Politechnika Poznańska, wydział elektryczny). Był szefem klubu filmowego AKF Plama - W jednym z filmów żona z moim teściem walczyli pod Monte Casino – opowiada M. Grześ.

Grześ, stojąc za kamerą, też prowokował. Scena, w której pod Monte Casino żołnierz angielski nie chce znieść Polaka i dobija go wywołała spore kontrowersje. Za „Kiczowatą historię 2” dostał wyróżnienie na wrocławskim festiwalu „Film poza kinem”. To opowieść o radnym, który chce coś zrobić, ale nic mu się nie udaje. W roli głównej wystąpił Michał. Anna, która trzymała kamerę pierwszy raz w życiu, została operatorem. Pieniądze z nagrody przydały się, bo akurat się przeprowadzali.

W 1986 r. nakręcił pierwszy film fabularny o okupacji w Poznaniu „Podludzie”. - Koledzy powiedzieli, że wystąpią, ale musi to być film wojenny – mówi pan Michał. - Krzysiu Kłoskowski dostarczył mundury. Kolekcjonował je też Wojtek Klinger, a dodatkowo znał właścicieli starych samochodów. Nikogo o pozwolenie nie pytaliśmy. Poszliśmy na Ostrów Tumski, powsadzaliśmy hitlerowskie flagi, wokół kręcili się esesmani. Aż wyszedł ówczesny dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego, by spytać co się dzieje.

Film zaczyna się sceną, gdy Żydzi idą kopać Maltę. Plener był idealny, bo Malta była akurat rozkopana. Fakt, statystów było mało więc twarze się powtarzały na co widzowie zwrócili uwagę. - Opowiedziałem historię przedwojennego narodowca, który w czasie wojny ukrywa Żydówkę. Po zakończeniu wojny żegnają się, on wiesza portret Dmowskiego na ścianie, jakby nic się nie zmieniło – streszcza fabułę M. Grześ. - Chciałem pokazać, że można mieć różne poglądy, ale życie ludzkie jest najważniejsze. Dziś to nieco oklepany temat, ale wtedy taki nie był. Kazimierz Młynarz (dop. red. krytyk filmowy) był zachwycony filmem. Ojciec powiedział, że jak dostanę za „Podludzi” nagrodę na Ogólnopolskim Przeglądzie Filmów Amatorskich, to zafunduje mi studia reżyserskie. Niestety, narodowcy uznali film za filosemicki, inni za antysemicki. Nagrody nie dostałem. I tak moja kariera reżyserska się zakończyła.

Ze mną nie będziesz się nudzić
- Na początku małżeństwa mąż powiedział mi „Może ci będzie dobrze, albo źle, ale na pewno nie będziesz się nudzić – mówi pani Ania. - I to jest prawda. Zawsze coś się dzieje. Kręciliśmy filmy. Prowadziliśmy też radio osiedlowe OWA, nazwa pochodziła od os. Warszawskiego. Audycję nadawaliśmy raz w tygodniu.

Zaczęło się od tego, że jeden z uczniów M. Grzesia zrobił nadajnik dla Radia Winogrady. Jego wzór przyniósł do szkoły.
- Pół klasy zrobiło sobie takie nadajniki. Wieczorem, jak ktoś przejechał po skali radiowej, to co druga stacja na UKF-ie, to byli moi uczniowie – wspomina. - Na lekcjach udoskonalaliśmy ten nadajnik. Chłopcy przynosili coraz lepsze ruskie tranzystory. Tak „grzały”, że można było na nich herbatę ugotować. Na końcu nadajniki obejmowały swym zasięgiem cały Poznań. Zabawa z radiem się zakończyła, gdy weszła w życie ustawa o telewizji i radiofonii.

Potem przyszedł czas na wydawanie gazety. Dominikanin ojciec Tomasz miał dwie maszyny ze szwedzką czcionką. Jedną przerobili na polską. - W drugiej, która została u nas, nie dało się tego zrobić - twierdzi pan Michał. - Ale drukowaliśmy na niej, a później ołówkiem dopisywaliśmy polskie znaki.

- Na początku egzemplarzy gazety było niewiele. Wrzucaliśmy je do co trzeciej skrzynki – dodaje A. Grześ. - Teraz roznosimy do wszystkich. Na ogół sami to robimy, czasem pomagają dzieci.

Żona: Uważaj co mówisz
W latach 90. proboszczem tutejszej parafii był Walenty Szymański. Ksiądz był człowiekiem czynu, zachęcał mieszkańców, by angażowali się w życie społeczne. To on kupił maszyny i skrzyknął ludzi z os. Warszawskiego, którzy zrobili boazerię w kościele. W zamian podarował im maszyny i tak narodziła się firma Maro, produkująca meble biurowe. - Jego wychowankiem był Bogdan Klepas, przewodniczący Solidarności, bokser Zdzichu Nowak, który został radnym – wspomina pan Michał, który myślał, że jemu się upiecze i będzie mógł po 10 latach wykańczania domu usiąść w fotelu przed telewizorem. Ale nic z tego. - Ksiądz Szymański stwierdził u mnie zdolności polityczne. Powiedział, że mam zająć się polityką, a żona i mama go poparły.

Anna tłumaczy, że zachęcała męża do działania, bo jeszcze na studiach w latach 80. zetknęła się z prawdziwą demokracją. Była na stypendium w Norwegii, mieszkała w małej gminie wielkości os. Warszawskiego. - Zaprosiła mnie rada gminy, żebym zobaczyła jak funkcjonuje tamtejszy samorząd – opowiada pani Ania. - Okazało się, że każdy z radnych jest z innej partii, ma odmienne poglądy, ale dla swojej gminy działają wspólnie. Byli dumni z tego co osiągnęli. Pokazywali mi szkołę, o którą walczyli.

I tak żona namówiła męża do startu w wyborach samorządowych. W 1994 r. M. Grześ został radnym. - Zawsze jak wychodzę na sesję żona mówi „tylko nie wariuj, uważaj co mówisz”. Generalnie woli wpływać na mnie niż zostać radną – uważa pan Michał. - Choć jej proponowałem, że może mnie zastąpi, ale ona na to: „Ty już tam siedź, ja ci powiem co trzeba robić”.

- Niczego nie nakazuję – zastrzega pani Ania, która przyznaje, że w polityce czułaby się źle. - Orientuję się w sprawach miasta, rozmawiamy na ten temat. Kobieta powinna inspirować.

- Robi to tak sprytnie, że człowiekowi wydaje się, że to on rządzi. Żona jest pierwszym recenzentem moich pomysłów. Jak się skrzywi, to pomysł upada.

- No, nie zawsze... - zawiesza głos pani Ania.

- Chyba, że nie zdążę go skonsultować... - potwierdza pan Michał. - Słonia nie skonsultowałem. Nie ukrywam, że chciałem wypromować słoniarnię. Najpierw w WTK powiedziałem, że to niesprawiedliwe, gdy jeden słoń ma dwie żony. Nie było odzewu, feministki nie zareagowały. Później na sesji wybuchła awantura o stado słoni, które obiecały zoo browary, a potem stwierdziły, że nie można ich przywieźć z RPA. Tymczasem pojawiły się informacje, że tam je odstrzeliwują, bo jest ich tak dużo. Coś mi w tym wszystkim nie grało. Nieopatrznie dodałem, że mamy takiego dziwnego słonia, który woli kolegów.

I wybuchł skandal. O radnym Grzesiu od „słonia geja” pisały różne gazety, a informacje na ten temat podały nawet agencje Reuters i chińska Xinhua. W ten sposób poznański radny stał się sławny na cały świat.

- Wydaliśmy 42 mln na tę słoniarnię. Chciałem, żeby ludzie tam przychodzili. Trochę mnie poniosło – przyznaje. I dodaje: - Ale po tej aferze ze słoniem osoby o orientacji homoseksualnej chyba nabrały do mnie zaufania, bo wiele z nich przychodziło do mnie z ważnymi sprawami, które dotyczyły różnych kwestii spornych z miastem.

Grześ nie pajacuj!
Kadencja 1998-2002 była wyjątkowa. Pewnie dlatego, że pierwsza w karierze radnego Grzesia. Twierdzi, że mógł wtedy dostać po zębach od boksera Zdzisława Nowaka, który podczas przerwy w sesji podszedł do niego, mówiąc „nie pajacuj, nie pajacuj”. Wtedy z odsieczą ruszyli bracia Maćkowiakowie z SLD, krzycząc: „ Nie bij Grzesia, on nie jest taki zły”. Później Grześ i Nowak się zaprzyjaźnili.

- W tamtej kadencji postulowaliśmy rzeczy, które teraz wracają – zakaz sprzedaży alkoholu na Starym Rynku, zniesienie podatku za psa. Wtedy wywalczyliśmy rozwiązania, obowiązujące do dziś. Na przykład, że projekty uchwał nie mogą leżeć w „zamrażarce” dłużej niż trzy miesiące, że to radny, a nie rada decyduje, w jakiej komisji będzie on pracować – wspomina pan Michał. - W pierwszym studium proponowałem wpisanie tramwaju podziemnego. Prezydent Grobelny mnie wyśmiał, a jego ludzie zaproponowali, by może był to tramwaj na estakadzie. A dziś mamy podziemną trasę na Franowo. Okazało się też, że potrzebne są Nowe Zawady, o które walczyłem z Andrzejem Bielerzewskim.

Jest dumny, że przekonał radę, by fragment ul. Zamenhofa, nosił imię Jana Pawła II. - Jak było to istotne, uświadomiłem sobie, gdy papież zmarł, a cała ulica tonęła w zniczach - mówi.

Kiedyś M. Grześ zaproponował, by Poznań starał się organizację Igrzysk Olimpijskich w 2032 r. - To była prowokacja, ale chodziło mi o to, żeby miasto znalazło cel, bo jak się go ma, to staje się on motorem rozwoju – tłumaczy. - Długo o to walczyłem. W końcu Grobelny dojrzał do tego i czyniliśmy starania o Uniwersjadę, Igrzyska Młodzieży czy Euro 2012, które sporo nas kosztowało, ale dało też miastu impuls.

To radny Grześ wspólnie z Mirosławem Kruszyńskim przekonali prezydenta Ryszarda Grobelnego, że trzeba budować mieszkania komunalne. - Zostało zapisane, że miasto rocznie pozyska lub wybuduje przynajmniej 100 takich lokali – twierdzi pan Michał.

Od 1998 r. M. Grześ zasiada w komisji kultury. Miejsce w niej musiał sobie wywalczyć, bo rada nie chciała się na to zgodzić. Powód? Ktoś rozpuścił plotkę, że Grześ będzie głosował przeciwko Festiwalowi Malta. - A z żoną chodziliśmy na te spektakle – mówi pan Michał. - Jestem za tym, by w mieście było prezentowane całe spectrum kultury. Jeżeli spektakl szokuje, ale odbywa się w zamkniętej przestrzeni, to nie należy go zakazywać. Trzeba jednak dać szansę również innym artystom, tym o prawicowych korzeniach.

Inspirator „Zdrowej wody”
Gdy Michał pierwszy raz startował do Rady Miasta, jego uczniowie stwierdzili, że to nie ma sensu, bo i tak rządzi klika. A on im na to powiedział: - To wystartujcie!

I zrobili to. Założyli komitet wyborczy „Zdrowa woda”. Wystawili nawet własnego kandydata na prezydenta – nikomu bliżej nieznanego elektromontera Dariusza Budaja. Program ułożyli z różnych ulotek wyborczych, od siebie dodali dwie propozycje: kino samochodowe oraz saturatory ze zdrową wodą na każdym rogu ulicy. Chodzili po domach, zbierając podpisy. Ludzie chętnie udzielali im poparcia, bo akurat w telewizji leciał „Czterdziestolatek”, a tam mówiono o zdrowej wodzie. Ich hasło wyborcze brzmiało: „Głosuj na młodych, na nie starych, bo stary nie doczeka końca kadencji i go nie rozliczysz”.

- Ojciec tego elektromontera o mało zawału nie dostał, gdy przeczytał w gazecie, że jego syn startuje na prezydenta – wspomina pani Ania. A pan Michał dodaje: - Dariusz twierdził, że od ojca ciągle słyszał, ze nic z niego nie będzie, do niczego się nie nadaje.

„Zdrowa woda” nie wygrała, ale sporo namieszała podczas wyborów. - Chłopcy mieli niezłą przygodę – uważa M. Grześ. - Darek opowiadał mi, że później przez rok każdy chciał się z nim – kandydatem na prezydenta napić. Po latach go spotkałem, ułożył sobie życie.

Żeby człowiek nie musiał się wstydzić
M. Grześ to w pewnym sensie człowiek – instytucja. Mieszkańcy, którzy przychodzą do niego ze swoimi problemami i którym pomógł wiele na ten temat mogą powiedzieć. Przez te 17 lat spędzonych w Radzie Miasta dużo się wydarzyło. Nie sposób
wszystkiego wymienić.

Mało kto np. pamięta, że to on zaproponował przywrócenie przedwojennego tytułu „Stołeczne Miasto Poznań”, który teraz jest używany podczas uroczystości. Łatwiej zapadają za to w pamięci zwroty „Pan Szlafroczek” (M. Grześ, gdy walczył o Termy Maltańskie: Nie po to zainwestowałem w szlafroczek i klapki, żeby teraz nie było term) czy „Fikus teściowej” (M. Grześ, gdy prezydent żałował pieniędzy na zakup kwiatów: Nie po to mamy palmiarnię, żeby oglądać w niej jedynie fikusy, które są też u mojej teściowej).

Jest konserwatystą. Jego zdaniem, różnice światopoglądowe nie wykluczają porozumienia. Uważa, że nie należy przenosić sporów ogólnokrajowych na grunt samorządu. - Bo wiele nie zdziałamy – twierdzi. - Cieszę się, że w Poznaniu dużo spraw udaje się załatwić ponad podziałami.

Anna mówi, że mąż jest dobrym człowiekiem. To prawda, czasami nie przebiera w słowach. Jednak w słusznej sprawie będzie walczył do końca.

- Nie mam zbyt wygórowanych oczekiwań – zaznacza Michał Grześ. - Marzy mi się Poznań z ładnymi, wyremontowanymi chodnikami. Czyste, schludne miasto, bez fajerwerków, żeby człowiek nie musiał się wstydzić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski