Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strażacy: Nic nie daje większego kopa niż uratowanie komuś życia [REPORTAŻ]

Agnieszka Świderska
Jarosław Zamelczyk: To adrenalina pozwala ci ryzykować, ale strach też jest potrzebny, bo kiedy nie będziesz się bał niczego, narazisz siebie i innych, a nas nikt już nie uratuje.
Jarosław Zamelczyk: To adrenalina pozwala ci ryzykować, ale strach też jest potrzebny, bo kiedy nie będziesz się bał niczego, narazisz siebie i innych, a nas nikt już nie uratuje. Waldemar Wylegalski
- Widziałem twarz tej dziewczynki. Po akcji chciałem zrobić tylko jedno. Wrócić i przytulić mojego 16-miesięcznego chłopaka - mówi Marcin Piechowiak, strażak z OSP Kuślin.

Przemysław Kleszka nie wiedział, że jedzie na wypadek swoich rodziców. Uderzyła w nich ciężarówka. Z tyłu. Tam, gdzie w foteliku mógł być jego synek. Wiedział, że rodzice planowali wyjazd. Małego mieli zabrać ze sobą. Musiał zobaczyć fotelik. Był pusty. Rodzicom też nic poważnego się nie stało.

Zobacz: Wielkopolski Strażak Roku 2014: Rozpoczynamy głosowanie. Niech wygra najlepszy!

- Wyskoczyłem z wozu, jak tylko rozpoznałem ich samochód. Nie byłem już strażakiem, tylko ojcem. To były zupełnie inne emocje. Takie, nad którymi nie jesteś w stanie zapanować - mówi Przemysław Kleszka, strażak z Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej z Nowego Tomyśla.

To był już inny wypadek. Samochód, który wbił się pod ciężarówkę przewożącą ponad 20 ton żwiru, nie był już do rozpoznania. Podobnie jak cztery zmasakrowane ciała. Na zakrwawionych zeszytach, które wypadły z plecaków dało się jednak odczytać klasę. II TZ. Klasa Dawida.

- To był ten jedyny raz, kiedy się odsunąłem od akcji. Musiałem odejść, bo nie wiedziałem, gdzie jest mój syn. Tamci też mieli być w szkole, a nie pod ciężarówką. Nie paliłem wtedy od dwóch lat. Musiałem zapalić. I dopiero mogłem działać dalej - wspomina Piotr Ganda, wiceprezes OSP w Kuślinie.

Tamten wypadek, w którym zginęło trzech 17-letnich uczniów Zespołu Szkół - Rolnicze Centrum Kształcenia Ustawicznego w Trzciance i 19-letni licealista z Szamotuł, zdarzył się dziewięć lat temu na skrzyżowaniu drogi Opalenica - Lwówek z drogą Głuponie - Trzcianka. Te same Głuponie, niedaleko których kilka dni temu rozegrał się kolejny dramat.

- Nigdy nie wiesz, co tak naprawdę czeka cię na miejscu. To właśnie jest najgorsze. Ten czas, który cię dzieli od dzwonka do przyjazdu na miejsce. Dopiero tam wiesz, z czym będziesz się mierzył - mówi Szymon Maciejewski z JRG w Nowym Tomyślu. Tak mówią też inni z jego jednostki.
W ostatnią niedzielę już wiedzieli, że w samochodzie było dziecko. 2-miesięczna dziewczynka. Droga była zatarasowana powalonymi drzewami i konarami. Sami torowali drogę swojemu wozowi i karetce. Konary podnosiła za nich adrenalina - bez niej nie byliby w stanie ich udźwignąć. O tym, że w każdej chwili sami mogą skończyć pod drzewem, starali się nie myśleć.

Strażacy z Kuślina, którzy byli szybciej, bo mieli najbliżej, zostawili wóz. Rzucili się biegiem przez pole. Z apteczką, pilarką i nożycami. Wiedzieli tylko, że konar spadł na samochód. Nie wiedzieli jeszcze, że zabił dziecko. Nie wiedzieli, że w ogóle było jakieś dziecko.

- Widziałem twarz tej dziewczynki. Po akcji chciałem zrobić tylko jedno. Wrócić i przytulić mojego 16-miesięcznego chłopaka - mówi Marcin Piechowiak, strażak z OSP Kuślin.

- Najlepiej jest jeździć do obcych - mówi jego kolega Jarosław Leśniak. - Znałem matkę tej dziewczynki. To koleżanka mojej żony. Wiedziałem, że długo starali się o to dziecko. Szkolą nas, jak udzielać wsparcia takim jak ona, ale co ja miałem jej powiedzieć? Że jej dziecko nie żyje?

Najpierw oni, później ratownicy z pogotowia walczyli o małą prawie godzinę. Nie mogli jej uratować, ale walczy się zawsze.

- Liczy się świadomość, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś - mówi Jarosław Zamelczyk, zastępca komendanta powiatowego Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Nowym Tomyślu. - I tak po każdej poważniejszej akcji zostaje się z pytaniami. Nie chodzi o to, żeby ich nie zadawać, tylko o to, żeby nie zostawać z nimi samemu. Dlatego rozmawiamy. Rozkładamy akcję na części pierwsze. Analizujemy. Wyciągamy wnioski.
Do śmierci nie można się przyzwyczaić. Można się jednak nauczyć z nią obchodzić.

- Masz do wykonania określone obowiązki. Wiesz, co masz zrobić. Działasz według schematu. Jesteś zawodowcem. Dopiero później przychodzi refleksja. Gdybyś za każdym razem poddawał się emocjom, nie byłbyś strażakiem. Gdybyś zobojętniał, nie byłbyś człowiekiem - mówi Łukasz Chwałkowski, strażak z JRG w Nowym Tomyślu.

Śmierć w tym zawodzie jest jak inicjacja. Każdy musiał przejść obok niej ten pierwszy raz. I zapamiętać go do końca życia. Dla Jarosława Zamelczyka był to wypadek sprzed kilkunastu lat w Baranowie, w którym zginęły cztery osoby. Ochroniarze, którzy jechali do pracy. Pamięta do dziś jak dojechał, co robił, co mówił prokurator, a co lekarz. Pamięta ciała.

Łukasz Chwałkowski zostanie z obrazem spalonych zwłok. Czarne, pokurczone, z kikutami zamiast rąk. Jarosław Sibilski i Jarosław Leśniak z OSP w Kuślinie zapamiętają kobietę na autostradzie. Jechała samochodem osobowym, który uderzył w tył ciężarówki. Wypadła. Nie miała żadnych widocznych obrażeń. Wyglądała jakby spała. Obok rozbitego samochodu stał jej mąż i palił papierosa. "Ona już nie żyje".

- Bezwładne ciało, bez wyrazu, bez koloru. Zupełnie inne w dotyku. I ten moment, kiedy musisz je wyciągnąć po raz pierwszy i wiesz, że ten moment właśnie nadszedł - tak wspomina to Przemysław Kleszka.

Marcin Piechowiak miał 15 lat, kiedy pierwszy raz trzymał na kolanach umierającego człowieka. Było lato. Szli z kolegami nad staw. Po drodze zrywali zawsze trochę czereśni. Ten mężczyzna spadł z tego drzewa. Na ich oczach. Marcin próbował go ratować. Nie udało się. Zmarł w karetce.

- Do dziś pamiętam jego twarz - mówi strażak z Kuślina.

Nie lubią przegrywać ze śmiercią, ale nierzadko to ona jest pierwsza na miejscu. Czasami jednak zdążą ją wyprzedzić. Tak było z dziewczynką, która wpadła do studni. Kiedy nadjeżdżali, ktoś z rodziny biegł już do nich, trzymając ją w ramionach. Była nieprzytomna. "Ratujcie!" Uratowali. Reanimacja trwała 40 minut.

- Chodziliśmy naładowani po tej akcji - wspomina Szymon Maciejewski. - Nic nie daje większego kopa niż uratowanie komuś życia. I odwrotnie.

Czasami nie możesz zrobić nic więcej, niż okryć kocem matkę, która straciła dziecko. Kiedy zapyta: czy jej dziecko będzie żyło, nie wolno dawać jej nadziei, której już nie ma. Wtedy trzeba pilnować, żeby nic sobie nie zrobiła. Nie można jednak zamknąć oczu. Zatkać uszy. Odwrócić się. Wyrzucić.

- Strażak nie musi być już sam ze swoją traumą. Kiedyś to był wstyd pójść do psychologa, żeby nie pomyśleli, że jesteś niezdolny do służby. Odbijało się to nierzadko na rodzinie, bo te emocje musiały gdzieś wybuchnąć. Teraz to tabu zniknęło - mówi Jarosław Zamelczyk.

Korzystanie z pomocy psychologa nie jest jednak powszechne. To wciąż wyjątek, a nie reguła.

- Wsparcia najpierw będę szukał u kolegów, a dopiero na końcu u psychologa - mówi Szymon Maciejewski. - To na nich polegasz w czasie akcji. I w życiu też. Najwyższy stopień zaufania.

- Każdy myśli o kolegach. To pierwsza i najważniejsza zasada. Razem wchodzimy w akcję i razem musimy z tej akcji wyjść - mówi Piotr Ganda.

- To adrenalina pozwala ci ryzykować, ale strach też jest potrzebny, bo kiedy nie będziesz się bał niczego, narazisz siebie i innych, a nas nikt już nie uratuje - dodaje Jarosław Zamelczyk. - Dlatego priorytetem każdej akcji jest bezpieczeństwo ratownika, a dla niego chłodny umysł. Kiedy stawką jest ludzie życie, nie można pozwolić sobie na błędy. Jak zapomnisz aparatu, to już nie wyjdziesz z tego budynku i nie uratujesz tej osoby, po którą pobiegłeś.

I chociaż bycie strażakiem to czasem bycie bohaterem, to tak naprawdę do spektakularnych akcji, o których będą rozpisywać się gazety i trąbić telewizja, nie tęskni. Wręcz przeciwnie. W środę w południe strażacy z Nowego Tomyśla dostali wezwanie do pozostawionego na gazie garnka. Mieszkanie w bloku na II piętrze na osiedlu Północ.

- Niby nic, bo co to jest ugasić taki garnek? Ale co by było, gdybyśmy tego nie zrobili? Gdyby zaczęło się palić, zginął człowiek, spłonęło mieszkanie? Lepiej być bohaterem od małych rzeczy, kiedy możesz uratować więcej niż wtedy, kiedy przyjeżdżasz na akcję, a cały budynek stoi już w ogniu i tak naprawdę nie ma już czego ratować - mówi Łukasz Chwałkowski.

- Ból ludzi, którzy stracili wszystko, jest trudny do zniesienia - mówi Jarosław Zamelczyk. - Nierzadko pojawia się wtedy złość. Na nas, że mogliśmy uratować więcej.

- Ludzie, którym płonie stodoła, nie rozumieją, że akcją rządzi zasada "obrona, a potem natarcie". Że najpierw chronimy przed ogniem ich dom i pozostałe budynki, a dopiero później, kiedy są już większe siły, przechodzimy do gaszenia - mówi Piotr Ganda. - Że najpierw trzeba ratować to, co jest jeszcze do uratowania.

Siano i worki ze zbożem nie krzyczą, ale 120 krów, które płoną żywcem, ryczy tak przeraźliwie, że nie da się tego zapomnieć.

- Mnie się nie udało - przyznaje Marcin Piechowiak.
Ludzka pamięć jest krótsza niż strażaków. Wdzięczność? Dość rzadki odruch.

- Było już zimno. Wzięliśmy rodzinę z wypadku z niemowlakiem do wozu, żeby się ogrzali. Nie powinniśmy tego robić, ale są sytuacje, w których to nie regulamin jest najważniejszy. Podziękowali nam w gazecie - mówi Jarosław Sibilski.

Tamten wypadek zdarzył się na autostradzie. OSP w Kuślinie ma 25 ludzi, dwa wozy, w tym jeden dość wiekowy, i najdłuższy odcinek autostrady - od 108. do 134. kilometra. Bycie strażakiem przekazuje się tam w genach. Jednostkę OSP utworzono tam zaraz po wojnie, w 1945 roku i nie ma domu, w którym ktoś nie był, nie jest albo nie będzie strażakiem.

- Dziadek był naczelnikiem i prezesem. Wujowie też byli strażakami - wylicza 19-letni Patryk Kubiak, sam strażak. - Ratowanie życia jest jak bakcyl. Albo go połkniesz, albo nie.

- Śpimy my, telefon i dzieciak. Jak jest alarm, to mały też się budzi - mówi Marcin Piechowiak.

Kiedy dostają SMS-a z wezwaniem, potrafią wyskoczyć z łóżka i przybiec do remizy w tym, co zdążyli złapać po drodze. Albo nie zdążyli. Przy ubieraniu mundurów okazuje się wtedy, że ktoś pod spodniami nie miał niczego.

- Sygnał jest jak zew. Nie ma nic silniejszego. Rzucasz wszystko i wszystkich. Jesteś jak w amoku - mówi Jarosław Leśniak.

- Kiedyś przed wyjściem żona zapytała mnie "A gdyby mi się coś stało?". Odpowiedziałem jej, że to inni by jej pomogli - mówi Marcin Piechowiak.

W latach dziewięćdziesiątych Piotr Ganda wyjechał do pracy do Niemiec. Tamtego wieczoru, kiedy wrócił, zdążył zjeść kolację, wziąć prysznic i przytulić się w łóżku do żony. Zasnąć obok niej już nie zdążył. Było wezwanie.

- Któryś ze starszych druhów powiedział kiedyś, że jedyne spełnienie w mundurze to strażak, bo nie walczy z człowiekiem, tylko go ratuje - mówi Piotr Ganda. - Dlatego boli, kiedy się słyszy za plecami, że robimy to dla pieniędzy. Dla tych 10 złotych za godzinę. Chciałbym kogoś z tych, którzy tak mówią, zobaczyć na naszym miejscu. Żeby się przekonał, ile tak naprawdę jest warte ludzkie życie i ile kosztuje śmierć.
Na dzień przed wypadkiem w Głuponiu znajomy Przemysława Kleszki zapytał go złośliwie: "A co wy w niedzielę będziecie robić? Telewizja, klapeczki, kawka…" Nie było telewizji, nie było klapeczek i nie było kawki. Była nawałnica, drzewa, które padały jak zapałki i martwe niemowlę.

- W poniedziałek przyszedł i przeprosił - mówi strażak.

Łukasz Chwałkowski na pożarze pałacu w Wąsowie spędził 36 godzin.

- Wychodziło się na chwilę odpocząć i zaraz się wracało - opowiada.

Dla niego strażak to nie zawód, tylko charakter.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski