Wiedzą, że zbyt na ich produkty jest ogromny, a polskie przepisy są tak skonstruowane, że instytucje, które mają przeciwdziałać sprzedaży dopalaczy, są bezradne. Bezradni są także lekarze, do których trafiają miłośnicy dopalaczy. Są to najczęściej młodzi po zażyciu takich specyfików jak: "odświeżacz do bidetu o zapachu cytrynowym", "amulet kierowcy" czy "proszek do pierdzenia".
Zobacz:
Dopalaczom nic nie grozi
Eryk Matuszkiewicz, toksykolog ze szpitala im. F. Raszei w Poznaniu, przyznaje, że skala problemu się nie zmniejsza od lat, a z końcem roku szkolnego wręcz narasta. Co miesiąc kilkanaście osób - po dopalaczach - trafia na wielkopolski oddział toksykologii z kołataniem serca, zawrotami głowy, drżeniem rąk, problemami z oddychaniem, halucynacjami i zaburzeniami pamięci. Zdarzają się również zgony.
Jak przyznaje toksykolog, tylko w ubiegłym tygodniu do jego szpitala trafiło dwóch młodych ludzi zatrutych dopalaczami. - Jeden miał 20 lat. Drugi był o dwa lata starszy. Tacy trafiają najczęściej- tłumaczy. A to właśnie dla młodych organizmów działanie dopalaczy jest najgorsze. O tym, że nie jest dobrze, wie sanepid, policja i politycy. Ci ostatni jednak zapewniają tylko, że sprawą należy się zająć, bo "co jakiś czas wraca".
Sytuacja dotyczy całej Polski. W naszym województwie prawdziwym "dopalaczowym" zagłębiem jest ul. Mostowa w Poznaniu. Tylko tu w jednym lokalu od 2010 r. było pięć firm, które zajmowały się dopalaczami. Każda z nich należała do tego samego właściciela. Nazwy trzech z pięciu firm działających w lokalu przy ul. Mostowej różniły się od siebie zaledwie jedną literką. - To jak zabawa w ciuciubabkę - przyznaje Cyryla Staszewska z Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Poznaniu.
Punkt przy Mostowej tylko w ciągu ostatnich 12 miesięcy kontrolowany był cztery razy: w lipcu, grudniu, kwietniu i maju. Za każdym razem w asortymencie znajdowały się produkty, które działają podobnie jak narkotyki.
Jak dodaje Cyryla Staszewska, mechanizmy, według których działają handlarze, są im dobrze znane, jednak niewiele mogą zrobić.
Paweł Śliwa, kierownik sekcji nadzoru nad niebezpiecznymi substancjami chemicznymi w sanepidzie, twierdzi, że ci, którzy zajmują się sklepami z dopalaczami, doskonale znają się na rzeczy.
- Kontrolujemy lokale z dopalaczami. Wspólnie z policjantami rekwirujemy wszystkie podejrzane substancje. Badamy je w laboratorium. Potwierdzamy, że są niebezpieczne. Nakładamy wysokie kary finansowe i nakazujemy zaprzestanie prowadzenia działalności - wymienia krok po kroku swoje działania. Te jednak są nieskuteczne. Dlaczego?
Właściciele maksymalnie wydłużają procedury. Nie odpowiadają też na listy. Nie odbierają informacji o zakazie prowadzenia działalności i odwołują się od kar, które powinni zapłacić. A kiedy już pojawia się rzeczywista groźba ukarania, zamykają firmy i
zakładają nowe.
Właściciele punktów wiedzą, że przepisy administracyjne - a pod nie podlegają handlujący dopalaczami - są niedoskonałe. Problemem jest także to, że dopalacze nie są traktowane jako narkotyki, choć ich działanie jest zbliżone. To dlatego policjanci nie mogą skutecznie reagować.
Jak twierdzi Andrzej Borowiak, rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, to nie należy do obowiązków policjantów. - W przypadku dopalaczy mówimy o substancja zamiennych, a nie narkotykach. A to oznacza, że policja tym nie może się zajmować - tłumaczy. Podkreśla jednak, że nie umywa rąk od problemu. Jak twierdzi, co jakiś czas wspólnie z sanepidem kontrolują sklep. Problemem jest jednak to, że kontrole kończą się... karami i zakazami, których nie można wyegzekwować.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?