Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Amy Winehouse, Sid Vicious i inni - klub niespełnionych

Marcin Kostaszuk
Amy Winehouse zostawiła po sobie tylko kilka naprawdę dobrych piosenek.
Amy Winehouse zostawiła po sobie tylko kilka naprawdę dobrych piosenek.
Amy Winehouse nie trafi w muzycznym niebie na chmurę Janis Joplin czy Jima Morrisona. Raczej do kwatery wielkich talentów, którym nie było dane w pełni rozkwitnąć.

Jeszcze kilka tygodni temu pretekstem do tego artykułu byłby zaplanowany na 30 lipca koncert Amy Winehouse w Bydgoszczy. Dla nowego festiwalu Art Pop była gwiazdą idealną - nadal ściągała tłumy widzów, choć nigdy nie było wiadomo, czy koncert nie skończy się po 2 godzinach, czy 5 minutach.

Fenomen czy meteor?

- Z dwojga złego lepiej, gdy tylko pije. Gdyby była naćpana, byłoby znacznie gorzej - tę diagnozę muzyka jej zespołu cytuje jej biograf Nick Johnstone i trudno wątpić w jej prawdziwość. Głos Amy dawał szansę niepowtarzalnego przeżycia, ale dla wielu równie ekscytująca była niepewność, w jakim stanie wyjdzie na scenę, czy kogoś nie opluje, bądź czy na oczach tysięcy widzów nie wstrzyknie sobie działki kokainy.

Wszystko to zaczęło się wraz z niespodziewanym sukcesem. Profesjonalną wokalistką była od swych 16. urodzin, ale przed wydaniem przełomowej płyty "Back To Black" Amy Winehouse nie miała w sobie jeszcze genu autodestrukcji. Jej debiutancki album "Frank" wpisywał się w modę na jazzowych wokalistów, roznieconą przez Norah Jones, Jamiego Culluma i Katie Melua. Tę ostatnią Amy uważała za beztalencie, której piosenki pisze menedżer, ale o ile londyńska Gruzinka błyskawicznie odniosła sukces, o tyle Amy zauważono jedynie w Wielkiej Brytanii i to bez wielkich zachwytów.

Na dobrą sprawę Amy Winehouse zostawiła po sobie tylko kilka naprawdę dobrych piosenek, nie będących jednocześnie jej wyłączną zasługą. Flagowe teksty o niechęci do odwyku ("Rehab") i rozpaczy po zerwaniu ("Back To Black") nie powstałyby bez inspiracji Blake'a Fieldera-Civila ("mężczyzny fatalnego" wokalistki), a ich kunsztowne retro-aranżacje to dzieło producenta Marka Ronsona i wyszukanej przez niego męskiej orkiestry Daptone Kings. Za ich sprawą album nagrany w 2006 roku zabrzmiał tak, jakby wykonawcy przenieśli się w lata 60., a Amy zamieniła smooth-jazzową kanapę na zadymiony bar dla przegranych kochanków.

Tyle, że na tym się skończyło. Jeden, nawet tak rewelacyjny i inspirujący dla całej fali artystów (Adele, Duffy, Daniel Merriweather) pomysł, nie uprawnia do stawiania Amy Winehouse w mitycznym klubie 27. Wiek się w miarę zgadza, ale skromny dorobek Brytyjki nie uprawnia do stawiania jej obok Hendrixa, który zrewolucjonizował gitarową muzykę pięcioma znakomitymi płytami, scenicznego maga i poety Jima Morrisona (sześć świetnych albumów The Doors), ani nawet Kurta Cobaina, który z Nirvaną nagrał za życia jedynie trzy zestawy piosenek i najbardziej przejmujący koncert w dziejach w wersji unplugged. Sama Winehouse znała zresztą proporcje, mówiąc: "Nie mam żadnego zdania na swój temat. Nie sądzę, bym obchodziła kogokolwiek i nie robię tego, by stać się jakimś j...m wzorcem. Nagrałam płytę, z której jestem dumna i to wszystko". Rzeczywiście, to było wszystko.

Jeśli nie klub 27…

Gdyby wziąć po uwagę historię muzyki popularnej w rozumieniu XX-wiecznym, nie zaliczając do nich niewątpliwych gwiazd popu wieków wcześniejszych (z Mozartem na czele), to trudno oprzeć się wrażeniu swoistej nieśmiertelności jej gigantów. Cały czas mamy jeszcze szansę na sceniczne spotkanie z Bobem Dylanem, Rolling Stonesami czy Paulem McCartney'em, a nawet osiemdziesięciolatkami Chuckiem Berry'm i B.B. Kingiem, którym zawdzięczamy powojenną eksplozję rock'n'rolla. Zostawią nam po sobie setki utworów nagranych za życia i zapewne drugie tyle w archiwach, które po ich śmierci otworzą ich spadkobiercy. Równolegle jednak śmierć Amy Winehouse zwraca uwagę na kult artystów-meteorów, którym przedwczesna śmierć nie pozwoliła, być może, na pojawienie się kolejnych arcydzieł.

Jeden z pierwszych tego typu przypadków to Richard Valenzuela, znany lepiej jako Ritchie Valens. Gdyby 3 lutego 1959 roku nie wsiadł do czteromiejscowego samolotu Beechcraft Bonanza, który uległ katastrofie, być może królem rock'n'rolla wcale nie zostałby Elvis Presley. 17-letni Valens miał już wtedy na koncie pierwszą płytę i hit, bez którego do dziś nie obędzie się żadne wesele nawet w Polsce ("La Bamba"). Przede wszystkim zaś unikalne brzmienie, łączące muzykę latynoską z rockiem. Na "drugiego Valensa" pasowano po latach Carlosa Santanę i jak widać po jego karierze, jego popularność mogła być naprawdę ponadczasowa.

Klątwa ojca i syna

Valens zdążył (podobnie jak Winehouse) zakosztować sławy jeszcze za życia. Nie było to dane urodzonemu w Birmie Brytyjczykowi Nickowi Drake'owi, który w latach 1969-1972 nagrał trzy albumy z piosenkami, które dziś zaliczylibyśmy do nurtu songwriterskiego. Tylko wokal i gitara akustyczna, czasem jakieś nienachalne dodatki (skrzypce w "Day Is Gone") i niespotykana wcześniej (i rzadko później) delikatność i melodyjność. Chorobliwa nieśmiałość sprawiła, że Drake nie zdobył uznania za życia, bo po prostu nie dał się nikomu poznać. Lęk przed światem leczył tryptizolem - silnym antydepresantem. Do dziś nie wiadomo, czy w nocy z 24 na 25 listopada 1974 roku przedawkował go przypadkowo czy rozmyślnie. Tak jak w przypadku pewnej dziewczyny z Londynu…

Dokładnie w tym samym czasie, w tej samej stylistyce co Drake specjalizował się Tim Buckley. Jego dorobek w chwili śmierci w wieku 28 lat (za sprawą przypadkiem zażytej heroiny) nie pozwala nazwać go artystą niespełnionym: ceniono go za wszechstronność, dzięki której eksperymenty z jazzem i rhythm'n'bluesem pozostały na długo w pamięci fanów. Prawdziwym kontynuatorem jego drogi miał stać się jego jeszcze bardziej utalentowany syn Jeff, którego album "Grace" z 1994 roku stał się wielkim wydarzeniem w świecie rocka, a jego wersją "Hallelujah" zachwycił się sam Leonard Cohen. Nadzieje pokładane w Jeffie Buckley'u rozwiały się 29 maja 1997 roku podczas kąpieli w kanale rzeki Missisipi. Utonął w wieku 28 lat - dokładnie jak ojciec. O tym, jak mocno zapadł w pamięć świadczy fakt, iż jego "Hallelujah" podbiła świat 11 lat… po jego śmierci.

Odejście nie zawsze gwałtowne

Nie zawsze karierę bohaterów zbiorowej wyobraźni przerywała gwałtowna śmierć. W przypadku Syda Barretta, założyciela i lidera Pink Floyd, stała się - wywołana w dużej mierze nadużywaniem narkotyków - choroba psychiczna. Jego jedynym genialnym dziełem było nadanie kierunku zespołowi, uwieńczonym pierwszą płytą Floydów "The Piper At The Gates Of Dawn". Po jej wydaniu, Barrett pogrążył się w depresji, która uniemożliwiła - jemu, inżynierowi całego ruchu psychodelicznego w muzyce - zagranie nawet prostych dźwięków.

Odsunięty od zespołu próbował powrócić solo, ale jego śmierć w 2006 roku (w wieku 60 lat) była dla wielu szokiem - powszechnie uważano, że nie żyje od wielu lat.

Depresja była także powodem przedwczesnej śmierci Iana Curtisa, wokalisty grupy Joy Division. Podobnie jak Winehouse, za życia zdążył nagrać jedynie dwie płyty. Obydwie - "Unknown Pleasures" z 1979 roku i "Closer" z 1980 roku - są dziś uważane za kamień milowy psychodelicznego rocka, a jednocześnie jako bodaj najgłębsza muzyczna podróż po mrokach ludzkiej duszy, przy wtórze przerażająco lodowatego rytmu i z przewodniczącym tej ceremonii, obdarzonym grobowym głosem Curtisem. Nie była to jedynie stylizacja - wokalista Joy Division cierpiał na epilepsję i zaburzenia psychiczne, panicznie bał się też dużego audytorium. Powiesił się 18 maja 1980 roku, dzień przed wylotem zespołu do Stanów Zjednoczonych, który miał przynieść Joy Division światowy rozgłos. I przyniósł - tyle że z powodu śmierci najważniejszej osoby w grupie.

Na oczach świata

Tylko dwa lata trwała opętańcza jazda na szczyt i upadek Sida Viciousa. Pociągający za wszystkie sznurki w zespole Sex Pistols menedżer Malcolm McLaren widział w nim punk-rockową supergwiazdę i doprowadził do jego przyjęcia do zespołu w 1977 roku. Rokowania były świetne. - Najlepsze koncerty zagraliśmy właśnie wtedy, gdy Sid dołączył do zespołu - wspominał perkusista Pistolsów Paul Cook.

Tragiczne losy Viciousa często przywołuje się w kontekście Winehouse. Ją w narkotyki wciągnął mąż Blake, jego - Amerykanka Nancy Spungen. Karuzela destrukcji ruszyła: pod jej wpływem Vicious wcisnął pedał gazu z napisem "narkotyki, alkohol, samookaleczenia", zatrzymał się dopiero w więzieniu, podejrzany o zamordowanie Nancy. Będąc na warunkowym zwolnieniu przedawkował heroinę.

Inna tragiczna śmierć rockmana pozostała niezauważona przez świat do momentu, w którym jego pozostali przy życiu koledzy nie założyli nowej grupy - słynnego do dziś na całym świecie Pearl Jam. Dopiero gdy odnieśli sukces, fani odkryli Mother Love Bone, w którym śpiewał Andrew Wood. Widziano w nim nowego Roberta Planta - zafascynowany aktorską prezentacją i obdarzony niespotykanym tenorem wokalista nie doczekał jednak wydania drugiego albumu Mother Love Bone. 19 marca 1990 roku zapadł w śmiertelną, poheroinową śpiączkę w wieku 24 lat - jak Ian Curtis.

W Bydgoszczy Amy Winehouse zastąpi Grace Jones - gwiazda kojarzona bardziej z kosmicznym wizerunkiem (wykorzystanym nawet na planie jednego z Bondów) niż z wartościami muzycznymi. Takie zastępstwo spodobałoby się samej Amy, dla której Jones była bohaterką "bo miała wszystko gdzieś". A tego Amy Winehouse nigdy nie umiała. Podobnie jak pozostali członkowie jej właściwego klubu - niespełnionych nieśmiertelnych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski