Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wakacje prawie jak w Czeczenii

Redakcja
Marszrutka  to najpopularniejszy, bo najtańszy środek lokomocji w Gruzji. Ta kursuje na trasie Birkiani - Tbilisi
Marszrutka to najpopularniejszy, bo najtańszy środek lokomocji w Gruzji. Ta kursuje na trasie Birkiani - Tbilisi Łukasz Cieśla
Powiesz, że jedziesz do Pankisi, to wezmą cię za oryginała albo kogoś niespełna rozumu. W przewodniku Bradta wydanym przed dwoma laty przeczytasz: nie jedź, tam jest niebezpiecznie. Bo jeśli ktokolwiek słyszał o tym gruzińskim wąwozie, to na pierwszym planie najczęściej pojawiali się terroryści albo bomby zrzucane przez Rosjan. Ile w tym prawdy, a ile mitów sprawdził Łukasz Cieśla.

Wąwóz Pankiski to rozległa dolina położona nad rzeką Alazani. Kilka wsi łączy jedna, główna ulica. Asfalt kończy się w okolicach wsi Birkiani. Polna droga, na której każda przejeżdżająca łada żiguli albo zachodni wóz sprowadzony najczęściej z Niemiec wzbijają tumany kurzu, biegnie potem gdzieś w stronę wysokiego Kaukazu. Tam, gdzie Czeczenia i Dagestan.

Gdy pod koniec lat 90. rosyjskie samoloty bombardowały Grozny, do wąwozu, przez góry, zaczęli napływać czeczeńscy uciekinierzy. W pewnym momencie było ich około 10 tysięcy. Tyle samo, co miejscowych. Ci przyjęli uchodźców jak swoich. Dali dach nad głową, jedzenie. Zresztą, dlaczego mieliby uważać ich za obcych? Modlą się do tego samego Allacha, w bardzo podobnym języku - dialektem czeczeńskiego, a siebie nazywają Kistami. Właściwie to Czeczeni mieszkający od dwustu lat w Gruzji.

Ale wraz z uciekinierami region Pankisi dorobił się "gęby" czarnej dziury na mapie Gruzji. Dziury, w której grasują zbrojne bandy, pojawiają się tajemniczy Arabowie nawołujący do powrotu do "czystego islamu"albo znajdują się bazy dla terrorystów. Część z tamtych rewelacji była prawdziwa, ale część wyssano z palca. Rosyjska propaganda do dziś, mimo zakończenia wojny w Czeczenii, zarzuca Gruzji wspieranie terrorystów. Pretekstem jest właśnie Pankisi, do którego trafiali uciekinierzy, a wśród nich partyzanci czeczeńscy.

Polak i Kist - dwa bratanki
Ale bez wątpienia obraz Pankisi nie jest tak czarny, jak namalowano go w czasie wojen w Czeczenii. Nie tylko dlatego, że zniknęły zbrojne bandy, a wieczorem można bez obaw spacerować ze wsi do wsi. Co prawda policjanci czasem legitymują turystę i robią mu zdjęcie telefonem komórkowym, ale trudno mieć im to za złe.

Najważniejsze, że przed Pankisi pojawiła się szansa jeśli nie dogonienia cywilizacji, to na pewno likwidacji skrajnej biedy. Ludzie z wąwozu chcą wieść normalne życie i uciec przed dopadającym ich od lat beznadziejnym losem przygranicznej krainy. Tęsknią już za stabilizacją i pokojem. Tą szansą ma być agroturystyka w wąwozie kipiącym rajską urodą. Czas pokaże, czy to plany na wyrost. Ale ich marzenia mogą się spełnić, bo nie zostali sami. Pomagają im Polacy, głównie finansowo.

W drugiej połowie października pojechałem do gruzińskiego Pankisi. Nie gościłem w hotelach, bo tych nawet nie ma. Spędziłem tydzień jako potencjalny turysta - agroturysta. Spałem u Kistów, jadłem ich potrawy składające się najczęściej z baraniny i wołowiny, myłem się pod ogrodowym kranem albo w wodzie spływającej wprost z gór, korzystałem z ich wychodków, a wieczorami piłem domowe wino.

W takich warunkach przyjdzie żyć każdemu, kto wybierze się do Pankisi. Podczas urlopu goście tęskniący za nieskażoną cywilizacją, dziką przyrodą będą zachwycać się pięknymi krajobrazami i podglądać odmienną kulturą. Wąwóz, na mapie prawosławnej Gruzji, stanowi bowiem enklawę islamu.

Kilkunastu gospodarzy wyremontowało już swoje domy. Polacy z Fundacji Edukacji Międzykulturowej pomogli założyć stronę internetową o wąwozie. W kilku językach można przeczytać o lokalnej odmianie raftingu, czyli spływie oponami na rzece Alazani. Gości także kusi wędkowanie, kąpiele w czystej, górskiej wodzie, wędrówki po górach czy obietnica posmakowania jadalnych kasztanów. Niewątpliwą atrakcją stanowią noclegi w szałasach pasterskich, których gospodarze zdradzą sekrety produkcji sera, masła czy śmietany.

Polacy nauczyli Kistów, jak dbać o turystów, by zechcieli do nich wrócić. Po pierwsze i najważniejsze - nie narzucać się przybyszom z Zachodu i nie zamęczać gościnnością, zupełnie inaczej pojmowaną w Pan-kisi. Bo ta potrafi dać się nieźle we znaki turyście, nienawykłemu do zbyt "serdecznych" kontaktów. Uległość turysty może skutkować wielogodzinnym przesiadywaniem za stołem, wypełnionym po brzegi jadłem i alkoholem. Skutki nietrudno przewidzieć - nazajutrz ból brzucha, a zwłaszcza głowy murowany.

Mieszkańców wąwozu uwagi te zdziwiły tak samo, jak fakt, że każdy turysta płaci tylko za siebie. Dla Kistów czy Gruzinów normą jest, że restauracyjny albo sklepowy rachunek, choćby i wysoki, reguluje mężczyzna. Z drugiej strony ten sam kistyński mężczyzna może godzinami nic nie robić i gadać na ławce z kolegami, podczas gdy jego żona, albo i kilka żon - co w islamie nikogo specjalnie nie gorszy - pracują w domu, w sklepie albo na bazarze. Bo handel czy gotowanie to "mało męskie" zajęcie. Za takie uchodzić mogą polowania albo wypas owiec.
Pierwsza wanna w Birkiani
Pankisi ma jeszcze jedną atrakcję, o której nie piszą w żadnym przewodniku. To upośledzony Gela, który naśladuje śpiew muezzina wzywającego na modlitwę albo wciela się w postać Tony'ego Montany, bohatera "Człowieka z blizną". Do filmowej bohatera granego przez Ala Pacino wiele mu jednak brakuje. Gela może pochwalić się pożółkłymi zębami, pomiętą kurtką oraz przykrótkimi spodniami. Miejscowi mają więc z niego sporo uciechy i pokazują turystom jako wiejskiego cudaka.

Jednak ani Gela, ani piękne krajobrazy do tej pory nie przyciągnęły wielu turystów. Zapewne byłoby inaczej, gdyby nie ubiegłoroczna wojna z Rosją. Po niej sporo osób zrezygnowało z wakacji w tej części świata. Liczba obcokrajowców przybywających do Gruzji spadła aż o 83 procent w porównaniu do okresu sprzed sierpniowej wojny z Rosją.

- W zeszłym roku nie miałem nikogo z Polski - ubolewa 61-letni Niko Pareulidze, wu-efista z Birkiani, który uczestniczy w projekcie "Agrotury-styka w Pankisi". Jego nauczycielska pensja to 120 dolarów miesięcznie. Chętnie wyjechałby za granicę. Synowie dawno już to zrobili. Mieszkają w Kopenhadze. Ale u Niko zdrowie już nie to samo, co kiedyś. Ma kłopoty z kolanami. No i w Pankisi jest jego dom.

Chętnie więc przyjmowałby turystów. Potencjalnie to świetny zarobek. Na dodatek Niko umie zagadać, jest towarzyski. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że byłby świetnym tamadą, czyli osobą, która wznosi toasty podczas gruzińskiej biesiady. O tym, że lubi wypić, świadczy kredens w jego domu, zastawiony kieliszkami do wódki i nieco większymi do wina. Ale to pozory. Niko przestał pić kilka lat temu. Fakt, że jest wierzącym muzułmaninem, nie miał tu nic do rzeczy. Po prostu syn zapytał go, dlaczego pije. Nie umiał odpowiedzieć. Więc przestał.

Dziś wystarczy mu herbata, kawa albo woda z pobliskiego strumyka. Ta sama, w której biorę wieczorny prysznic. Bo mimo że w domu mojego gospodarza pięć lat temu pojawiła się pierwsza wanna w Birkiani, to ciepłej wody w kranie nie ma. Zresztą zimnej też. Zakłopotany Niko tłumaczy, że wysiadł wodociąg. Trudno, w Pankisi można się przyzwyczaić do kąpieli w strumyku płynącym przy głównej wiejskiej drodze.

Czacza w rezerwacie
Fatalna infrastruktura to jeden z największych problemów Pankisi. Kolejnym jest biurokracja i mentalność skażona czasami sowieckimi. Gdy chcę obejrzeć malowniczo położony rezerwat Batsara, w którym można spotkać rysie, niedźwiedzie czy wilki, okazuje się, że potrzebne jest specjalne pozwolenie. Aby je uzyskać, muszę pojechać do Achmety, miasteczka oddalonego o kilkanaście kilometrów. Tam znajduje się administracja. O tym wymogu informuje strażnik rezerwatu. Z nudów albo z nałogu, a może i z obu powodów, popija czaczę. To gruziński samogon wytwarzany z winogron. Około godziny 14 jest już nieźle wstawiony.

Turystyka to tylko jeden ze sposobów na wyjście z ubóstwa. Kolejną ideą jest ożywienie gospodarcze. W Gruzji fabryk jest jak na lekarstwo. Owszem, znajdą się browary, fabryki wina czy jogurtów, a nawet huta, ale generalnie przemysł nie istnieje. Więc na prowincji przeważnie żyje się z tego, co urodzi ziemia i z hodowli zwierząt. W Pankisi sytuacja jest szczególnie trudna. Uchodźcy z Czeczenii wciąż traktowani są z nieufnością. Nie posiadają gruzińskiego obywatelstwa. Nie mogą kupić ziemi, zresztą nieurodzajnej. Są pozbawieni bezpłatnej opieki medycznej. Szansą dla nich jest pomoc z Polski. Żeby dostać od nas pieniądze na rozwój firmy, muszą napisać projekt na rozpoczęcie działalności gospodarczej. W staraniu o granty pomaga Kachetyńska Organizacja Rozwoju Regionalnego.

Gdy jedna z pracownic tej organizacji dowiaduje się, że jestem z Polski, dopytuje: A ten bazar w Warszawie, przy takim dużym stadionie, jeszcze istnieje? Już nie? To szkoda. Bo miałam tam jechać na handel, ale ruszyły te nasze projekty - ubolewa. Na jej twarzy widać autentyczny żal, że nie wyjechała do Polski.

Mimo że zarobki uchodźców, którzy wkroczyli w świat biznesu są niewielkie, to miejscowi się burzą. Bo do tej pory pieniądze z Polski dostawali jedynie uciekinierzy z Czeczenii. Niektórzy Kistowie także mogliby ubiegać się o status uchodźcy, ale nie pozwala im na to duma. Pozostali, którzy od wielu lat mieszkają w Pankisi, po prostu nie zostali objęci programem "Polska Pomoc". - Chciałem otworzyć kawiarnię. Ale nie jestem uchodźcą i nie mogę liczyć na pieniądze - ubolewa Tamaz Bakakaszwili.

- Rzeczywiście, początkowo program był skierowany tylko do uchodźców, bo ich sytuacja jest najtrudniejsza. W przyszłym roku ruszą projekty także dla miejscowych. Na początek przewidujemy założenie spółdzielni mleczarskiej i pszczelarskiej - mówi Lech Kończak sekretarz z Ambasady Polskiej w Tbilisi, nadzorujący projekty rozwojowe w Pankisi.
Anomalie kulturowe
Polskie wsparcie nie rozwiąże wszystkich problemów. W ostatnich latach w Pankisi powstała właściwie tylko jedna inwestycja z zewnątrz - zbudowana przez Chińczyków elektrownia wod-na. Zgodnie z podpisaną umową będzie pracować przez 25 lat.

Chińczycy zatrudnili ośmiu miejscowych. Pokazali im swoją kulturę pracy. Postawili stół do ping-ponga, wywiesili narodową flagę, zrobili "normalną" toaletę ze spłuczką. W Pankisi, gdzie zdecydowana większość ludzi korzysta z wychodków, to była nowość. A w wielkiej hali co chwilę można natknąć się na napisy w stylu: "bezpieczeństwo oznacza maksymalną oszczędność, wypadek oznacza maksymalną stratę". Najlepsi pracownicy mogą liczyć na nagrody.

Pracownikiem września został inżynier Alaudin, który "rabotał akuratno" i wprowadził udoskonalenia w pracy elektrowni. W nagrodę jego zdjęcie zawisło na tablicy. I co istotne, zarobki w elektrowni są powyżej miejscowej średniej - szeregowy pracownik dostaje 500 lari (około 300 dolarów). Dla porównania emerytura to 50 dolarów, a zasiłek dla uchodźców wynosi zaledwie 28 dolarów.

Ale nie wszystkie nowości przyniesione przez Chińczyków spodobały się miejscowym. Azjaci, zgodnie ze swoim zwyczajem, głośno puszczali wiatry i bekali w towarzystwie. Kistowie po kilku tygodniach współpracy nieśmiało zwrócili im na to uwagę. Pomogło, ale na krótko.

Pokój na Kaukazie
Pozostałością po wojnie w Czeczenii i rzeszy uciekinierów jest nowy meczet w Duisi, największej wsi w wąwozie. Powstał kilka lat temu z inicjatywy uchodźców. To wtedy w Pankisi doszło do zaostrzenia sytuacji. "Nowi" z Czeczenii wyśmiewali zwyczaje "starych", rdzennych mieszkańców. Ci w końcu zamknęli przed nimi swój meczet, zwany obecnie starym. Różnica między oboma meczetami polega na tym, że do starego łatwo się dostać, można obejrzeć modlitwy, imam to starzec z siwą brodą, a budynek ma swoje lata.

Nowy meczet, do którego chodzą wyznawcy idei wahhabizmu, został zaś zbudowany za pieniądze z Arabii Saudyjskiej. Chodzą do niego głównie młodzi mężczyźni. Ich kobiety szczelnie zakrywają się chustkami. Imam ma ze 30 lat i jeździ dobrym, zachodnim samochodem. Zanim pozwoli obejrzeć meczet - ale jedynie z zewnątrz - z nieufnością pyta o "nacionalnost", czy jestem dziennikarzem oraz u kogo mieszkam. Dopiero nazwisko mojego gospodarza, którego syn kształcił się w Arabii Saudyjskiej, zdaje się być odpowiednią przepustką.

Dziś tamten konflikt między "młodymi" a "starymi" stracił na ostrości. Najważniejsza dla miejscowych stała się stabilizacja. Bo przecież bez niej w regionie nic się nie uda. Kistyńskie kobiety założyły zespół folklorystyczny Daimoakh, czyli Ojczyzna po czeczeńsku. Tańczą i śpiewają - choćby o tak wyczekiwanym pokoju na Kaukazie. Dowodzi nimi 72-letnia Makwała Margoszwili, bardziej znana jako Badi. To ona jest motorem napędowym większości inicjatyw w Pankisi.
- Rosjanie zrobili z nas terrorystów. Żeby nas postraszyć, zrzucili nawet bomby. Twierdzili, że szkolimy terrorystów. A przecież to bzdury. My nie chcemy wojny, chcemy pokoju - tłumaczy.

Autor artykułu był uczestnikiem projektu dla dziennikarzy "Agroturystyka i rozwój społeczności lokalnej w Pankisi", organizowanego przez Global Development Research Group.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski