Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Poznań przestaje być miastem przyjaznym

Redakcja
F. Springer
Z dr. Michałem Beimem, o rozwoju poznańskich przedmieść, rozmawia Filip Springer

Gdy patrzy Pan na rozwój Poznania, to co Pan czuje?
Przede wszystkim niepokój. Zwłaszcza gdy kieruję wzrok w stronę naszych przedmieść.

Z czego ten niepokój wynika?
Nasi przodkowie całkiem nieźle zaprojektowali Poznań. Miasto miało to szczęście, że w ryzach trzymał je pierwszy pierścień fortów - biegnący tak zwanym Ringiem Stübbena. W latach trzydziestych XX wieku za organizację miasta zabrali się profesorowie Wodziczko i Czarnecki. Dzięki nim Poznań pozostał miastem zwartym, wielofunkcyjnym i z bezcennymi klinami zieleni. Dziś o tej koncepcji powiedzielibyśmy "smart growth" - taki przemyślany rozrost miasta. Niestety, ten kapitał właśnie tracimy.

Co się dzieje?
Naukowcy ukuli termin urban sprawl, co można tłumaczyć jako "rozlewanie się miasta". Zjawisko to przybrało szczególnie koszmarną formę w Stanach Zjednoczonych. Rozrzedzenie zabudowy, szerokie ulice, centra handlowe na obrzeżach miast, brak przemieszania funkcji - wszystko to spowodowało, że amerykańskie przedmieścia stawały się coraz mniej przyjemne do zamieszkania. Proszę sobie wyobrazić, że mieszka Pan na ogromnym osiedlu domków jednorodzinnych, z dala od miejskiego centrum...

Na razie brzmi to nawet zachęcająco. Wielu Polaków o tym marzy.
Marzyli też Amerykanie. Ale nagle okazuje się, że mieszkając tam, do centrum miasta ma pan 15 - 20 kilometrów, więc rzadko pan tam bywa. Tym bardziej, jeśli nie ma pan samochodu. Do autobusu czy pociągu ma pan spory kawałek. Zakupy robi pan w wielkim i bezosobowym centrum handlowym, do którego jedzie pan oczywiście samochodem. Dzieci do szkoły czy przedszkola też musi pan odwieźć autem. Nawet z psem, jeśli nie chce pan go wypuszczać do ogródka jedzie pan autem, bo deweloper stawiający pana osiedle nie zadbał o chodniki poza najbliższą okolicą. Dalszy spacer kończy się brodzeniem w błocie. Wsadza więc pan zwierzaka do auta i jedzie kilka kilometrów do lasu...

Marzenie zamienia się w koszmar?
Niestety, tak. Oczywiście trudno w przypadku Poznania mówić o amerykańskiej odmianie urban sprawl, ale idziemy w tym kierunku. Widział pan osiedla w Skórzewie, Borówcu czy Kamionkach?

Trudno tam dojechać, rzadko tam bywam. Zresztą nie mam po co.
Właśnie. To są wielkie sypialnie, w których nic się nie dzieje. W nauce mówi się o monofunkcyjności takich osiedli. Jeśli nie ma się tam znajomych, rzadko tam się bywa. Poza tym w Polsce te osiedla buduje się w szczerym polu, bezmyślnie, nie dbając o jakąkolwiek komunikację z centrum miasta. W przypadku Poznania boli to szczególnie, bo oddalając się od centrum tracimy ten walor zwartości i wielofunkcyjności. Miasto przestaje być tak przyjazne dla jego mieszkańców.

Czego ludzie szukają na przedmieściach, że tak gwałtownie się one rozwijają?
Chodzi im głównie o poprawę warunków mieszkaniowych. Zwłaszcza w Polsce, gdzie lokali zawsze było mało i dalekie one były od ideału, marzenie o własnym domku z ogródkiem jest szczególnie powszechne. I to z reguły się udaje - rzeczywiście przeprowadzka na przedmieścia prawie zawsze jest równoznaczna z poprawą warunków lokalowych. Ale to jedyne trwale zrealizowane marzenie.

Jak to?
Moje badania, które prowadziłem na obrzeżach Poznania wykazały, że ludzie przeprowadzając się tam szukali też ciszy, spokoju, kontaktu z naturą. Na krótką metę im się to udało. Rzeczywiście jest tam ciszej, klimat jest zdrowszy niż w centrum. Ale tak nie będzie zbyt długo. Ci ludzie z przedmieść dojeżdżają przecież do centrum samochodami. A że jest ich coraz więcej, to i hałas, i zanieczyszczenie w centrum wzrasta. Rosnące zarobki plus te niedogodności sprawiają, że coraz więcej ludzi mieszkających w centrum wyprowadza się na przedmieścia. Przybywa więc samochodów, zwiększa się gęstość zaludnienia na bezludnych dotąd obrzeżach miasta. Spokojne przedmieścia tracą swój spokój.
Poza tym tych dróg nie da się rozbudować bez końca. Więc w drodze do pracy stoimy w gigantycznych korkach. Władze poszerzą drogi, deweloperzy rzucą się na działki w ich pobliżu, zbudują domy, przybędzie mieszkańców, drogi znów się zapchają.

Czy to niezbyt katastroficzna wizja?
Ależ to nie wizja, to rzeczywistość. Proszę spojrzeć na to, co dzieje się na Umultowie. Mieszkańcy Różanego Potoku - idyllicznego osiedla na obrzeżach protestują przeciw utwardzeniu ulicy Umultowskiej. Tymczasem ci, co mieszkają na jej końcu domagają się cywilizowanego dojazdu. To jest konflikt między tymi, co mieszkają na obrzeżach a tymi, co mieszkali na nich kilka lat temu. Tyle, że ich przedmieścia przestają być odosobnioną enklawą na łonie natury, a życie tu traci walory, dla których się sprowadzali. Takich miejsc konfliktowych są dziesiątki!

Jest jakieś wyjście z tej matni?
Najwcześniej obudziła się Europa Zachodnia. W 1973, gdy wybuchł kryzys naftowy, a ceny ropy dramatycznie wzrosły, zaczęto wycofywać się z pomysłów dostosowywania miast do potrzeb ruchu samochodowego. Teraz, na skutek gigantycznego kryzysu gospodarczego w Stanach także Amerykanie zaczęli rozważać alternatywne rozwiązania.
Dziś w Niemczech najpierw buduje się linię kolei miejskiej czy tramwajową, a dopiero potem dookoła niej buduje się osiedla. To rozwiązanie wbrew pozorom jest też tańsze, bo nie trzeba co chwilę przebudowywać dróg, tak by pomieściły rosnącą liczbę aut. W USA coraz częściej zdarza się, że deweloperzy działający w odżywających śródmieściach budują linię tramwajową, którą sami opłacają. Mieszkańcy ich osiedli mają dojazd do centrum za darmo.

Kiedy Pana zdaniem zaczniemy w Polsce tak planować miasta, by były one rzeczywiście przyjazne mieszkańcom?
Na razie jesteśmy na etapie, który Europa Zachodnia przerabiała przed 1973 rokiem. Poznań jest tutaj świetnym przykładem - chce się inwestować miliardy złotych w trzecią ramę komunikacyjną, a już dziś wiadomo, że ona też się kiedyś zapcha. Poczujemy chwilową ulgę, a potem pojawi się hasło kolejnej ramy komunikacyjnej. O wiele lepiej środki, które przecież są w naszej dyspozycji, inwestować w transport publiczny - koleje, tramwaje, może metro. Te inwestycje się opłacają nie tylko pod względem ekonomicznym ale też społecznym - jadąc metrem czy tramwajem przebywamy z innymi ludźmi, wchodzimy z nimi w interakcje, musimy umieć współżyć z nimi.

Dr Michał Beim jest adiunktem w Instytucie Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Gospodarki Przestrzennej Wydziału Nauk Geograficznych i Geofizycznych UAM w Poznaniu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski