Przez lata przyjęło się określać Vadera mianem towaru eksportowego polskiej muzyki. Od początku lat 90. zespół Petera intensywnie koncertował po obu stronach Atlantyku, i to bynajmniej nie na imprezach polonijnych w Chicago, tylko dla publiczności faktycznie złaknionej pierwszoligowego death metalu. Jednak istniejąca od ponad trzech dekad grupa miewała w swym dorobku momenty, w których mimo niezmiennej determinacji, brakło jej iskry cechującej klasyki pokroju "De Profundis" czy "Black to the Blind".
Ukazujący się właśnie album "Tibi et Igni" uderzył we mnie z impetem, jaki Vader stopniowo wytracał po wydaniu doskonałej "Litany" (2000) i którego - zdawało się - nigdy już nie odzyska. Aż do teraz. W tych dziesięciu nowych utworach zawarto jedne z najlepszych riffów w historii zespołu. Niektóre z nich - jak te w "Where Angels Weep" czy "Worms of Eden" - mogłyby spokojnie trafić na wspomniane, kultowe krążki. Inne, jak np. singlowy "Triumph of Death", przypominają, jak wiele muzyka Petera zawdzięcza gitarowemu tandemowi Hannemana i Kinga.
Umiejętnie dawkowana melodia jest kolejnym atutem "Tibi et Igni". Przybiera ona postać raz bardziej (mój osobisty faworyt "Armada on Fire"), a raz mniej zakamuflowaną - jak w pobrzmiewającym klasycznymi echami Judas Priest hymnie "The End", który wieńczy całość. Stężenie cukru jednak nigdy nie jest zbyt duże, a lider w idealnych proporcjach uzupełnia się z drugim gitarzystą Pająkiem, który to właśnie wniósł do Vadera ów heavymetalowy pierwiastek. Jak przekonujemy się w trakcie konsumpcji płyty, to zaledwie część jego możliwości. Otwierający ją "Go to Hell" również wyszedł spod jego ręki, a patos znajdziemy tu wyłącznie w orkiestrowym wstępie. Sekwencje riffów suną zaś z dynamiką łudząco podobną do tej znanej z "The Ultimate Incantation".
Nowy album Vadera wyróżniają też partie bębnów, pełne thrashowej motoryki i świetnie zagrane przez debiutującego za zestawem Jamesa Stewarta. Chłopak ma 24 lata, a gra tak, jakby death metalem parał się przynajmniej drugie tyle. Nie sili się na techniczne fajerwerki, dając jednak w zamian groove i solidnie osadzając kompozycje. Rumieńca "Tibi et Igni" dodaje zaś brzmienie, będące po raz kolejny zasługą białostockiego studia Hertz. Z jednej strony nowocześnie czytelne, z drugiej - po raz pierwszy chyba niepozbawione naturalnej głębi.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?