Tekst Masłowskiej, a właściwie to co z niego zostało, jest ciągle współczesny. Z oceną wysokości artystycznej bym się wstrzymał, a awangarda jest nudna i zgrana.
Premierowa publiczność została wpuszczona do zadymionej sali teatralnej, że aż oko wykol. Przypominała mi się ubiegłoroczna Malta, ale tam każdy widz został o tym uprzedzony, a nawet musiał podpisać przed wejściem oświadczenie, że nie jest uczulony na dymy i stroboskopy. Tu na szczęście stroboskopów nie było.
Kiedy wzrok się oswoił z dymem i ten się nieco rozproszył, na scenie zobaczyliśmy sytuację przypominającą kadr z filmu „The Day After” (u nas grany był pt. „Nazajutrz”). Starsza ode mnie publiczność natychmiast przypomniała sobie „Starą kobietę…” Tadeusza Różewicza i „Końcówkę” Samuela Becketta… Reżyser Piotr Waligórski poszedł dalej i tekst dramatu o nas, Polakach żyjących tu i teraz, przeniósł w przyszłość. Nie zaufał Masłowskiej i postanowił „dodać tkankę sceniczną”. Zupełnie niepotrzebnie.
Poza tym, co to za „sceniczna tkanka”? Postaci błąkają się po śmietniku cywilizacji, a może raczej – starej rupieciarni, mędzą coś pod nosem, a Mała Metalowa Dziewczynka, która bawi się w tekście dramatu tworzeniem dziwnych słów, w wersji gnieźnieńskiej przypomina osobę niepełnosprawną intelektualnie albo mówiąc wprost -osobę upośledzoną, „wiejską wariatkę”.
U Masłowskiej Halina, Mała Metalowa Dziewczynka i Osowiała Staruszka mówią różnymi językami, ciągle żyją w swoich światach, które nie przystają do siebie. W spektaklu Piotra Waligórskiego są do siebie podobne. Reżyser na rzecz „tkanki scenicznej” zredukował język i wystawił publiczność na próbę. Po przerwie widowni było już trochę mniej.
W drugiej części wieczoru reżyser zaserwował konfrontację Polaków ze śmietników z Polakami ze studia telewizyjnego. I tu pojechał kliszami celebryckimi na całego: reżyser przegięta ciota, gwiazdor filmowy – tępy osiłek, panienka lolitka na kilkunastocentymetrowych szpilkach i panienka z agencji w stroju sado maso. Tanie chwyty wyeksploatowane w teatrze. Puste i pozbawione sensów. Rozwleczone, jak w pierwszym akcie.
„Sceniczna tkanka” zamiast słowa, które u Masłowskiej jest najważniejsze i najatrakcyjniejsze, zawiodła zupełnie, kiedy przyszło zakończyć ten przydługi awangardowy skecz. Jedno zakończeni, drugie, trzecie i na absolutny koniec – sypiący z góry sztuczny śnieg. Kwintesencja kiczu i nieporadności reżyserskiej.
Miało być awangardowo. Inaczej niż dotąd. Wyszło jak wyszło.
Obserwuję Teatr w Gnieźnie od 40 lat. I wierzcie mi państwo, bywało w tym teatrze awangardowo. Na przykład w 1975 roku młody Bernard Ford–Hanaoka, reżyser i projektant mody, z ojca – Japończyk, po matce „niemiecki Włoch”, zrealizował młodzieńczy dramat Juliusza Słowackiego „Mindowe”. I to było naprawdę oryginalne przedstawienie, trudne do opisania, niesamowite i… awangardowe – choć po latach myślę, że awangardowe na miarę Gniezna.
Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie:
Dorota Masłowska, "Między nami dobrze jest",
reżyseria i opracowanie muzyczne Piotr Waligórski,
scenografia i kostiumy Jan Kozikowski,
premiera 26 stycznia 2013.
WIDZIAŁEŚ COŚ CIEKAWEGO? ZNASZ INTERESUJĄCĄ HISTORIĘ? MASZ ORYGINALNE ZDJĘCIA?
NAPISZ DO NAS NA ADRES [email protected]!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?