Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za zabójstwo bez ciała już trafiali za kratki

Joanna Labuda
Poszukiwania Ewy Tylman trwają od prawie czterech miesięcy. Śledczy są przekonani, że jej ciało jest w Warcie
Poszukiwania Ewy Tylman trwają od prawie czterech miesięcy. Śledczy są przekonani, że jej ciało jest w Warcie Waldemar Wylegalski
Reguła "nie ma ciała, nie ma zabójstwa" nie ratuje oprawcy. Historia pokazuje, że sądy w takich sprawach wydawały już wyroki skazujące. Same poszlaki to jednak za mało. Sąd musi mieć dowody.

W sprawach o zabójstwo jednym z najważniejszych „oskarżycieli” jest sama ofiara. A konkretnie - jej ciało, które informuje patologa, jaki był mechanizm zbrodni i kto mógł się jej dopuścić. Zdarza się jednak, że sprawcy uda się skutecznie ukryć lub usunąć zwłoki. To nie oznacza, że na pewno pozostanie bezkarny.

Jak będzie w sprawie głośnego zaginięcia Ewy Tylman? Na odnalezienie zwłok 26-latki z Konina czekamy już prawie cztery miesiące. Na razie bez przełomu. Podejrzany o jej zabójstwo Adam Z. nadal przebywa w areszcie i nie przyznaje się do winy. Śledczy z kolei gromadzą materiał dowodowy, który pozwoliłby postawić go w stan oskarżenia. Jednak jak udało nam się dowiedzieć, na razie najbardziej obciążają go jego własne wyjaśnienia.

- Cały czas się łudzę, że zwłoki tej kobiety się odnajdą. Woda w Warcie się trochę podniosła. Może ruchy w rzece spowodują, że jej ciało pojawi się na powierzchni - mówi Maciej Szuba, były szef poznańskiej policji, a obecnie prywatny detektyw. I dodaje: - Dopiero to pozwoli doprowadzić sprawę do końca.

Historia pokazuje jednak, że w sprawach o zabójstwo bez ciała zapadały już wyroki skazujące, a sprawcy do dzisiaj siedzą za kratkami.

Skazany na dożywocie

Małgosia Stankowska ze Stęszewa miałaby dzisiaj 38 lat. Kiedy 22 grudnia 2000 roku w Poznaniu wyszła z pracy, była cieszącą się życiem, piękną, blondwłosą kobietą. Organy ścigania uznały ją za martwą, ale zdjęcie Małgosi (jako osoby zaginionej) nadal widnieje na stronie fundacji Itaka. Dlaczego? Bo ciała zamordowanej nigdy nie udało się odnaleźć.

Mimo to, prokurator prowadzący śledztwo nie miał żadnych wątpliwości, że kobieta nie żyje. Została zamordowana przez chłopaka swojej bliskiej przyjaciółki Małgorzaty P., Sebastiana Sobalę. Policjanci przyszli po niego 13 stycznia 2001 roku. „Wsypał” go jedyny świadek zbrodni - Ryszard Jęch.

- Sprawdzaliśmy każdą osobę, która miała cokolwiek wspólnego ze Stankowską. Sobala od początku był w gronie podejrzanych. Wiedzieliśmy, że nie jest do końca czysty - mówi Zbigniew Juja, emerytowany policjant, który prowadził sprawę.
Sam podejrzany był święcie przekonany, że wyjdzie na wolność. Juja wspomina go jako oazę spokoju. Był niewzruszony i od samego początku nie przyznawał się do winy. Miażdżące okazały się jednak zeznania jego młodszego kolegi.

Jęch zeznał, że Małgosia Stankowska przyjaźniła się z dziewczyną Sobali. Wyciągała ją na dyskoteki. Planowały też wspólny wyjazd z kościoła na imprezę sylwestrową do Barcelony. To nie podobało się Sebastianowi. Swoją dziewczynę chciał bowiem zabrać tej nocy na dyskotekę. Feralnego dnia obaj czekali na Gosię przed bankiem. Poprosili, aby ich podwiozła. W samochodzie skrępowali jej ręce i rzucili na tylną kanapę. Do zabójstwa doszło w piwnicy domku w podpoznańskich Komornikach. Sobala poderżnął 22-letniej wówczas Małgosi gardło.

Morderca miał przyznać operacyjnym, że kobietę chciał tylko zamknąć w piwnicy. Tam wpadł w szał i dźgnął ją nożem. Ciało zawinął w dywan i z mostu w Rogalinku wrzucił do Warty. Później obaj z Jęchem wycofali się z tej wersji, twierdząc, że zostali pobici i zmuszeni do tego przez policjantów. Według nowej teorii, Sobala przekazał żywą Małgosię członkom gangu dostarczającego dziewczyny do burdeli.

- Prokurator mu nie wierzył, a poszukiwania ciała trwały i były prowadzone na ogromną skalę. Paweł Sowisło (prezes klubu LOK ORKA Poznań - red.) z ekipą płetwonurków spenetrowali kilkanaście kilometrów Warty. Sprawdzili wszystkie stawy i szachty - opowiada kryminalny. Bezskutecznie. Materiał dowodowy nadal opierał się tylko na wyjaśnieniach podejrzanych.

Sprawa robiła się coraz bardziej skomplikowana. W piwnicy, gdzie według podejrzanych doszło do zabójstwa, nie odnaleziono śladów krwi. Nie było ich także na ubraniach mężczyzn i w samochodzie.

- Ślad znaleziono jednak na drzwiach wejściowych do budynku. Sobala całe to miejsce zalał ropą. Laboratorium na wszystkie sposoby próbowało wyciągnąć stamtąd DNA, ale się nie udało. Ślad biologiczny znaleziony na framudze drzwi potwierdził, że Stankowska musiała być w tej piwnicy - przekonuje Zbigniew Juja. On nie ma wątpliwości, że Sobala mógł zabić Małgosię.

- To dla mnie ewenement. Przecież, kiedy Stankowska zaginęła, Sobala zaangażował się w poszukiwania. Był w jej domu - wspomina. I dodaje: - Pobudki, jakimi się kierował, są bardzo wątpliwe. Mogła to być zazdrość, ale on w rzeczywistości nie szanował swojej dziewczyny. Ta podczas przesłuchania zeznała, że kilka razy wyrzucał ją nagą z mieszkania. Z kolei jego rodzina skorzystała z możliwości odmowy składania zeznań.
Sprawa o morderstwo Stankowskiej była jedną z najtrudniejszych, które rozegrały się do tej pory na sali rozpraw poznańskiego sądu. Za porwanie i zabójstwo Sebastianowi Sobali sąd wymierzył karę dożywotniego pozbawienia wolności z możliwością do ubiegania się o przedterminowe zwolnienie po 30 latach. Trafił do celi dla najbardziej niebezpiecznych przestępców. Ryszard Jęch dostał tylko sześć lat za udział w porwaniu. Jak wspomina Juja, mimo niskiej kary ten drugi i tak wrócił jeszcze za kratki. Po wyjściu z więzienia policjanci zatrzymali go za udział w porwaniu. Był kierowcą.

Tajemnica zabrana do grobu

Odkąd zaginęła minęło już 12 lat. Feralnego dnia wyszła z domu na rzekome spotkanie z klientem i nigdy już do niego nie wróciła. Zaginięcie Beaty Kotwickiej do dziś pozostaje jedną z największych zagadek kryminalnych Wielkopolski. Kobieta miała 28 lat i spodziewała się dziecka. Została zamordowana. Ciała nadal jednak nie odnaleziono.

Ostatnią osobą, która widziała Beatę żywą, był jej mąż Rafał Iwanowski. Po jej zniknięciu to właśnie na niego padł cień podejrzeń. Mężczyzna przedstawił śledczym wersję wydarzeń, w którą mało kto wierzył. 18 lutego 2014 roku (dzień rzekomego zniknięcia) Beaty Kotwickiej nikt nie widział. Nikt nie rozmawiał z nią nawet przez telefon. Według późniejszych przypuszczeń śledczych, kobieta mogła zaginąć 24 godziny wcześniej. Tyle czasu sprawca potrzebował na zatarcie śladów.

- Wszystkie wersje i okoliczności podawane przez jej męża upewniały nas, że to on dokonał zbrodni. To był ścisły umysł, miał mentalność wyrachowanego szachisty. Każda jego odpowiedź była dobrze przygotowana - wspomina Maciej Szuba, detektyw, który włączył się do poszukiwań kobiety.

Zbrodnia była prawie idealna. Iwanowski w czasie śledztwa był niewzruszony. Zawahał się tylko raz - kiedy policja znalazła w ich mieszkaniu ślady po krwi.

- To nim wstrząsnęło. Przed przybyciem policji dom szorował kilka razy dziennie, a detergenty było czuć w powietrzu - wspomina Szuba. I dodaje: - Oczywiście znalazł wymówkę. Mówił, że Beata miała krwotok z nosa, a to mogła potwierdzić tylko ona. Przez cały czas tak konstruował linię obrony.

Chociaż do końca śledztwa Iwanowski był podejrzany o zabójstwo żony, nie postawiono mu nawet zarzutów.
- Nie było takiego materiału dowodowego, który pozwoliłby to zrobić i postawić go w stan oskarżenia. Byliśmy przekonani, że to on, ale prawo jest twarde dla wszystkich. Nawet gdyby postawiono mu zarzuty, sprawa szybko spadłaby w sądzie, bo dowody były słabe - ubolewa były komendant poznańskiej policji.

Zagadka Beaty Kotwickiej może nigdy nie zostać rozwiązana. Rafał Iwanowski powiesił się 18 kwietnia 2011 r. i tajemnicę jej zniknięcia zabrał ze sobą do grobu.

Kiedy brat zabija siostrę

Barbara K. sprzedała mieszkanie w Pile, żeby przeprowadzić się do brata w Ostrówkach koło Chodzieży. Powierzyła mu pieniądze. Janusz M. część wykorzystał na remont domu i przygotowanie lokum dla Barbary, a pozostałe kilkadziesiąt tysięcy - przywłaszczył. Barbara K. domagała się zwrotu pieniędzy, co stało się zarzewiem konfliktu.

Zniknęła w maju 2011 r. To brat zgłosił jej zaginięcie. Policja bezskutecznie poszukiwała jej żywej, cały czas obserwując, co się dzieje w domu Janusza M. i jego żony Danuty.

Mężczyzna został zatrzymany w kwietniu 2012 roku. Wtedy powiedział, że 26 maja pokłócił się z siostrą. Doszło do szarpaniny. Kobieta upadła i uderzyła głową w schody. Żeby pozbyć się zwłok, Janusz M. z metalowej beczki zrobił polowe krematorium. Dokładnie opisał, jak ukrył ciało siostry w szopie pod drzwiami, przygotował paliwo oraz przez całą noc palił zwłoki. Kiedy pozostała tylko garstka prochu, wrzucił ją do rzeki. Żonie przyznał, że dusił nieprzytomną po upadku kobietę. Potem wszystkiego się wyparł, a po Barbarze K. zniknął ślad.

Pierwotną wersję - oprócz podsłuchów w domu państwa M. - potwierdził specjalnie wyszkolony pies. Jego przewodnik wyjaśnił, że nie zwiodą go ciała martwych zwierząt. Potrafi natomiast wskazać miejsce, w którym znajdowało się ludzkie ciało. Na terenie posesji państwa M. pies poszedł do szopy, w której, jak pierwotnie wyjaśniał oskarżony, ukrył zwłoki Barbary K.

Sąd apelacyjny uchylił pierwszy wyrok skazujący Janusza M. na 25 lat za zabójstwo siostry. Drugi proces miał wyjaśnić okoliczność, czy kobieta przeżyła upadek. Biegły z poznańskiego Zakładu Medycyny Sądowej wyjaśnił, że targana drgawkami pokrzywdzona umierała z powodu obrażeń głowy. Próba jej uduszenia przez oskarżonego była niepotrzebna, ale Janusz M. o tym nie wiedział. Dlatego w drugim procesie został skazany na 15 lat za usiłowanie zabójstwa.
Wyrok zaskarżyli prokurator i obrońca. Pierwszy domagał się podwyższenia kary do 25 lat. Drugi - uniewinnienia albo zmiany zarzutu na nieudolne usiłowanie zabójstwa. Wówczas można odstąpić od wymierzenia kary albo ją złagodzić.

W ostatnim słowie Janusz M. powiedział wówczas: - Nigdy nie miałem zamiaru nikogo zabić i nikogo nie zabiłem.

Sąd apelacyjny mu nie uwierzył, uznał apelację za oczywiście bezzasadną i utrzymał wyrok w mocy.

Ślezko vel Bielaj

Zabił przynajmniej pięć razy. Jedną z jego ofiar była pediatra Stefania Kamińska z Płocka. Zygmunt Bielaj, a właściwie Iwan Ślezko (bo tak się naprawdę nazywał) przyjechał po nią 5 czerwca 1970 roku. Skłamał, że w pobliskiej wsi dziecko potrzebuje pomocy lekarza. Mordercę tylko przez chwilę widział wtedy mąż lekarki. Później zeznał, że Bielaj miał ponure, złe oczy. Rozpoczęły się poszukiwania. Ciała nie odnaleziono do dzisiaj.

Bielaj prowadził w Polsce podwójne życie. W ręce policji wpadł przez maszynę do pisania, na której pisał anonimy z żądaniem okupu. Te wysyłał zarówno do męża Stefanii, jak i zamożnych mieszkańców Konina. Były pisane językiem dziennikarskim i tą samą czcionką. Śledczy po kilku miesiącach powiązali te sprawy i trafili prosto do Bielaja. Ten był dziennikarzem „Gazety Poznańskiej” miał maszynę do pisania i jeździł takim samym trabantem, do jakiego feralnego dnia wsiadła doktor Kamińska.

Bielaj usłyszał zarzut zabójstwa. W czasie procesu wyszło na jaw, że urodził się na Ukrainie i po przeszkoleniu przez NKWD, jako szpieg przeniknął do polskiej armii. Proces o zabójstwo lekarki trwał 15 lat. Zakończył się w styczniu 1985 roku. Sprawę umorzono, bo nie było ciała i świadków. Bielaj odpowiedział „tylko” za porwanie i rozbójnicze wymuszenia. Wyszedł po 18 latach.

Współpraca: Barbara Sadłowska.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Za zabójstwo bez ciała już trafiali za kratki - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski