Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na Ukrainie zostawili za sobą spalone mosty. Przystań znaleźli w Poznaniu

Bogna Kisiel
Oleksandr Bocharov, Tetiana Krasnova i ich córka Viktoriia Bocharova są szczęśliwi w swoim maleńkim mieszkaniu. Cieszą się tym co mają. Przede wszystkim są spokojni o swoją przyszłość, bo w Poznaniu czują się bezpieczni. Niepokoją się jedynie o swoich bliskich, którzy pozostali w Mariupolu
Oleksandr Bocharov, Tetiana Krasnova i ich córka Viktoriia Bocharova są szczęśliwi w swoim maleńkim mieszkaniu. Cieszą się tym co mają. Przede wszystkim są spokojni o swoją przyszłość, bo w Poznaniu czują się bezpieczni. Niepokoją się jedynie o swoich bliskich, którzy pozostali w Mariupolu Pawel F. Matysiak
Uciekając przed wojną zabrali jedynie kilka niezbędnych rzeczy. Na każdym kroku Tetiana i Oleksandr podkreślają, że są bardzo wdzięczni Polakom za okazaną pomoc, płynącą prosto z serca. Mówią, że spalili za sobą wszystkie mosty. Dla nich odwrotu nie ma. Swoją i córki przyszłość wiążą z Poznaniem.

Mieli plany na przyszłość, marzenia, dom i pracę. Założyli rodziny, urodziły się im dzieci. Sądzili, że gdy rodzice się zestarzeją, to się nimi zaopiekują. Może łatwo nie było, ale byli do tego przyzwyczajeni, bo los nigdy nie rozpieszczał żyjących tutaj ludzi. To wszystko, tę ich małą stabilizację, zmiotła wojenna zawierucha. - Gdy prezes Iwaszko zadzwonił, od razu byłem zdecydowany na wyjazd. Myślę, że nie dałbym żonie prawa wyboru - przyznaje Oleksandr. - Dlaczego? By ratować życie. Mieliśmy maleńką córeczkę, a wokół ginęli ludzie.

Oleksandr Bocharov, jego żona Tetiana Krasnova i ich córeczka Viktoriia są jedną z ośmiu polskich rodzin z Mariupola na Ukrainie, które przyjechały na zaproszenie władz Poznania i tu od kilkunastu dni mieszkają. Wcześniej przez kilka miesięcy przebywali w ośrodkach w Łańsku i Rybakach. Miasto wynajęło im mieszkania, pomaga w znalezieniu pracy i załatwieniu wszystkich formalności. Mają rok, aby się usamodzielnić.

W poszukiwaniu polskich korzeni
Oleksandr urodził się w Mariupolu, podobnie, jak jego ojciec, który ma w sobie trochę krwi greckiej. - Miałem dziadka Polaka. Niestety, już nie żyje - opowiada Oleksandr. - Wiemy, że dziadek urodził się na Śląsku. Potem trafił na Litwę. Tam poznał moją babcię. Na Litwie urodziła się również mama. Dziadek chyba lubił podróżować, bo później rodzina przeprowadziła się na tereny rosyjskie, a następnie do Mariupola.

W rodzinie Tetiany Krasnovej korzeni polskich nie było. Ona urodziła się w Aszchaba-dzie, stolicy Turkmenistanu.

- Mój ojciec jest stamtąd, mama z Mariu-pola. Gdy miałam rok, rodzice przeprowadzili się na stałe do Mariupola - wyjaśnia Tetiana. I podkreśla: - Całe życie byłam Ukrainką. Na pewno nie czuję się Rosjanką.

Mama Oleksandra często powtarzała w domu, że jej ojciec pochodzi z Polski. - Nawet kilka słów potrafiła powiedzieć po polsku - chwali się Oleksandr. - Próbowaliśmy poszukiwać naszych korzeni, poznać bliżej historię naszej rodziny, ale to nie było łatwe. Dowiedzieliśmy się, że w Mariupolu działa Polsko-Ukraińskie Stowarzyszenie Kulturalne. Poszliśmy tam.
W ten sposób trafili pod skrzydła Andrzeja Iwaszko, prezesa stowarzyszenia, który zaproponował im bezpłatne kursy języka polskiego. - Po pracy szliśmy do stowarzyszenia i przez dwie godziny ćwiczyliśmy polski - wspomina Tetiana. - Później poznawaliśmy kulturę i historię Polski. Historia Polski jest ciekawa, ale i trudna. Teraz rozumiem niechęć Polaków do Rosji.

Oboje zgodnie twierdzą, że prezes Iwaszko to wyjątkowy człowiek. Takich ludzi, jak on, którzy bezinteresownie robią tak wiele dla innych, jest mało. Wiele czasu poświęca swojemu dziełu - stowarzyszeniu.

- Siedzieliśmy tam od godziny 16 do 22 - opowiada Oleksandr. - Pamiętam, jak do prezesa dzwoni jego żona i pyta: „Kiedy wrócisz do domu”. A on na to: „Już jestem pod blokiem”. Tymczasem był z nami.

Viktoria miała 7 dni, gdy uciekali
W Mariupolu było mniej więcej tyle samo Ukraińców co Rosjan. - Dobrze się z nimi żyło. Mieliśmy wśród nich znajomych. To byli normalni ludzie do momentu wybuchu konfliktu. Wcześniej wielu myślało, że Rosja to nasz przyjaciel, starszy brat, ale lepiej nie mieć takiego brata - uważa Oleksandr. - Pracowałem przy granicy z Rosją. Gdy widzisz wozy bojowe z rosyjskimi flagami, przekraczające granice, trudno uwierzyć, że jadą z pomocą.

- Mówili, że to zwykli ludzie. A skąd u zwykłych ludzi czołgi i broń? - pyta Tetiana.

Mieszkańcy wschodniej Ukrainy są poddawani silnej indoktrynacji propagandy rosyjskiej. - Włączasz telewizję i masz 100 programów, w tym 60 rosyjskich, w których mówią, że Ukraińcy jedzą dzieci, gwałcą kobiety, zabijają cywilów. Jeśli słyszysz to codziennie, to w końcu zaczynasz wierzyć w te bzdury - tłumaczy Oleksandr. - W ten sposób lista naszych rosyjskich znajomych skurczyła się o dwa razy.
Przez około trzy miesiące pół Mariupola kontrolowali separatyści, drugie pół wojska ukraińskie. Wtedy określenie wojska ukraińskie było trochę na wyrost. Mężczyźni byli w dżinsach, kapciach, bez jedzenia, wody. - Tylko po karabinach widać było, że to żołnierze - dodaje Tetiana.

- Oni walczyli za nasze miasto - podkreśla Oleksandr. - Dowoziliśmy im autami jedzenie, wodę. Dzieliliśmy się tym, co mieliśmy.

Gdy w Mariupolu toczyły się walki, a nad ich 9-piętrowym wieżowcem latały helikoptery, Tetiana pojechała do Tarnopola, na zachodnią Ukrainę. Była wtedy w siódmym miesiącu ciąży. - Strasznie bałem się o żonę i dziecko, które miało się urodzić - przyznaje Oleksandr.

W pomoc kobietom w ciąży i z dziećmi z terenów objętych działaniami wojennymi włączył się Sergiej Prytula, prezenter telewizyjny i aktor. Pomagał im znaleźć mieszkania. - Najwięcej kobiet było z obwodu donieckiego, bo tam była najgorsza sytuacja - wspomina Tetiana. - Mieszkałam z kobietą i z jej trzema synami. Płaciliśmy tylko czynsz.

Na początku myśleli, że Tetiana wróci po tygodniu, góra dwóch. Gdy była w ósmym miesiącu ciąży, separatyści oddali Mariupol. Zadzwonił do żony, by przyjechała. Córkę urodziła w Mariupolu. Po tygodniu Rosjanie przypuścili atak. - Córeczka miała siedem dni. Musiałem je wywieźć do Berdianska, nad morze Azowskie - mówi Oleksandr. - Tam mieliśmy kolegę. Rodzice, znajomi, wszyscy wsiedli do aut. Całe miasto uciekało. Takich korków w Mariupolu nie było. Po dwóch godzinach udało się nam wydostać z miasta. Ja z przyjacielem wróciłem do Mariupola.

Usiłował pracować i pomagał żołnierzom ukraińskim. Musiał jednak być ostrożny, m.in. jego zdjęcie wrzucili do internetu z podpisem, że pomaga faszystom. Raz cudem przejechał przez posterunek separatystów, tylko dlatego, że go nie sprawdzili.
Jeszcze przed wojną jego rodzice kupili dom, przeznaczyli na to wszystko co mieli. Wzięli kredyt na remont. Ich mieszkanie zajęli Oleksandr i Tetiana. Dom został zniszczony. Rodzice musieli wrócić do mieszkania w bloku. - Choć później miasto było kontrolowane przez władzę ukraińską, sytuacja była ciężka. Ciągle był ostrzał. Nie było pewności, czy w razie zagrożenia zdołamy się ewakuować. W Doniecku, proukraińscy ludzie, którzy pochowali się po piwnicach, zostali wymordowani - twierdzi Oleksandr. - Iwaszko zadzwonił z informacją, że jest możliwość wyjazdu do Polski. Powiedział, że Poznań może przyjąć 10 rodzin. Wielu ludzi chciało pojechać. Prezes postanowił, że pojadą rodziny z małymi dziećmi. A nasza córeczka była mała.

Rodzice Oleksandra i Tetiany postanowili zostać. Mówili, że już są za starzy na takie zmiany.

Są wdzięczni Polakom za pomoc
Do Polski przyjechali w listopadzie 2015 r. Zabrali ze sobą tylko laptop, tablet, telefony, trochę ubrań dla siebie i rzeczy dla Viktorii. Najpierw autobusem dowieziono ich do Zaporoża, stąd polecieli samolotem wojskowym do Malborka. - U rodziców zostawiliśmy dwa koty. Bardzo za nimi tęsknimy. Chcieliśmy je zabrać ze sobą, ale dobrze, że tego nie zrobiliśmy - twierdzi Oleksandr. - W samolocie było wygodnie, ale bardzo głośno.

Viktoriia lot przespała, była zmęczona. Wylądowali w Malborku. - Trochę czekaliśmy na panią premier, z którą wypiliśmy po kubku herbaty - wspomina Tetiana.

Później przewieziono ich do ośrodka w Łańsku. Tutaj trafiły rodziny z małymi dziećmi. Dostali pokój z łazienką. Przez dwa miesiące nie mieli co robić. Potem rozpoczęły się kursy języka polskiego. - Zima była fajna, dużo śniegu, dzieci były szczęśliwe. Mieliśmy domowego lisa, który podchodził pod schody, jadł z ręki - mówi Tetiana.

I choć tamtem okres wspominają dobrze, to chcieli jak najszybciej znaleźć się w Poznaniu. Przed przyjazdem oglądali zdjęcia miasta, byli ciekawi, jak wygląda naprawdę. - Różni się zdecydowanie od miast na wschodniej Ukrainie - uważa Oleksandr.

- Mariupol to szaroradzieckie, zaniedbane miasto - mówi Tetiana. - Tutaj wszystko jest wymalowane. Dużo jest centrów handlowych, ogrodów, parków, gdzie można posiedzieć, gdzie dzieci mogą się pobawić. Można poleżeć na leżaku. I to wszystko za darmo. Podoba mi się Cytadela. I powietrze jest czyste, bo w Mariupolu jest zanieczyszczone.
Po Poznaniu przemieszczają się głównie pieszo, choć kartę PEKA wyrobili przez internet. - W Poznaniu są nowoczesne, komfortowe, klimatyzowane tramwaje, ale drogie, dlatego chodzimy pieszo - wyjaśnia Tetiana, a Oleksandr, śmiejąc się dodaje: - Chodząc piechotą, chcemy poznać dobrze miasto.

Pierwszy tydzień pobytu w Poznaniu spędzili biegając z panią Agnieszką Kaczmarek po urzędach. Trzeba było wypełnić mnóstwo wniosków. - W pewnym momencie już nie widziałem co podpisuję - przyznaje Oleksandr. - Sam bym tego nie zrobił. Jesteśmy wdzięczni Polakom, którzy nam pomagają. Mamy już dokumenty, zarejestrowaliśmy się w Urzędzie Pracy. Mamy ubezpieczenie, lekarza rodzinnego.

- Zaszczepiliśmy córeczkę - dodaje Tetiana. - Córka zdążyła już nawet zachorować. Lekarza mamy niedaleko - mówi mąż. - Ale żłobek daleko - twierdzi żona. - Jak daleko? - dziwi się Oleksandr. - Niedaleko, około 3,5 km, przy al. Wielkopolskiej. Chodzimy tam piechotą.

Nie chcemy być dla was ciężarem
Tetiana i Oleksandr mieszkają w centrum Poznania. Wynajmują tu niewielkie mieszkanie. Przedpokoju właściwie nie ma. Łazienka jest malutka, ale znajduje się w niej prysznic, sedes, umywalka i jeszcze wystarczyło miejsca na pralkę. Kuchnię mają wyposażoną w niezbędne sprzęty. Sami kupili kuchenkę mikrofalową i czajnik elektryczny. W pokoju stoi kanapa, minitapczanik dla córki, szafa i stolik z krzesłami.

Przy każdej okazji powtarzają, że są bardzo wdzięczni za to co dostali, za okazaną pomoc płynącą prosto z serca.

Viktoriia chodzi do żłobka, bo oni chcą jak najszybciej podjąć pracę. Wysłali wiele CV, ale żadnej odpowiedzi nie dostali. Oleksandr i Tetiana mają wyższe wykształcenie. On jest inżynierem hutnikiem, ale pracował jako przedstawiciel handlowy. Twierdzi, że to jego żywioł. Ona skończyła pedagogikę specjalną. Jest też logopedą. Pracowała z dziećmi z różnymi dysfunkcjami; w przedszkolu, jako wychowawca; prowadziła prywatną praktykę logopedyczną.

- W Urzędzie Pracy powiedzieli, że będą szukać dla mnie oferty, ale żonę poinformowali, że nie ma żadnych szans i musi się przekwalifikować - twierdzi Oleksandr.
Tetiana zdaje sobie sprawę, że ze względu na znajomość języka praca w szkole jest nierealna. Uważa jednak, że w przedszkolu, jako pomoc nauczyciela, dałaby radę. Wydawało się, że jest szansa na taką pracę w przedszkolu w okolicy parku Wilsona. Nie udało się, przyjęli inną dziewczynę. W tym samym charakterze chciała się zatrudnić w prywatnym żłobku w Skórzewie. Tam usłyszała, że nie mówi perfekcyjnie po polsku i rodzice dzieci będą mieli pretensje.

Oboje jednak nie tracą nadziei, choć Oleksandr przyznaje, że czuje się trochę, jak osoba niepełnosprawna, zdana na pomoc innym, a nie chce być ciężarem dla Polaków. Mimo to zapewnia: - Jestem spokojny o przyszłość. Tutaj jesteśmy bezpieczni, a to jest najważniejsze. Dla nas nie ma powrotu. Wszystkie mosty zostały spalone.

Mówią, że w Mariupolu widzieli straszne rzeczy. Nie zapomną ich do końca życia. Codziennie oglądają wiadomości z Mariu-pola. - Serce pęka, że tam ciągle są ostrzały, giną ludzie. Martwimy się o rodziców, rodzeństwo - mówi Oleksandr. - Myślimy, czy jeszcze żyją. Chcielibyśmy szybko stanąć na nogi. Zabrać ich tu, bo tam wojna szybko się nie skończy.

Tetiana i Oleksandr są młodzi. Z optymizmem patrzą w przyszłość. - Moim największym marzeniem jest, abyśmy mogli się usamodzielnić. Znaleźć dobrą pracę. Żeby córka mogła chodzić do żłobka, później do przedszkola i szkoły. I żeby na Ukrainie nie było wojny, aby rodzice byli bezpieczni, bo bardzo martwimy się o nich - zdradza Tetiana.

- A ja chcę drugie dziecko - oświadcza Oleksandr. - W przyszłości chciałbym, jeżeli czas pozwoli, zostać wolontariuszem, bo wartości materialne nie są najważniejsze. Jednym z moich marzeń jest też zobaczenie, choć jednego meczu Lecha na żywo.

Osiem rodzin z Mariupola zamieszkało w Poznaniu
Z inicjatywą sprowadzenia polskich rodzin z terenów objętych wojną na Ukrainie wystąpił Marek Sternalski, szef klubu radnych Platformy. Wszyscy radni poparli ten pomysł. W ramach programu rządowego w listopadzie 2015 r. do Polsku przybyło 188 osób, w tym 149 samolotami, a pozostałe samochodami i pociągiem. Zakwaterowano ich w w ośrodku Caritas w Rybakach oraz ośrodku dla uchodźców w Łańsku.

Do Poznania miało trafić 10 rodzin, ostatecznie w czerwcu i lipcu przyjechało osiem. Miasto wynajęło dla nich mieszkania na wolnym rynku, pomogło w załatwieniu formalności i wspiera w poszukiwaniu pracy. Wsparcia polskim rodzinom z Mariupola udzieliły też poznańskie firmy, które wyposażyły mieszkania w brakujące meble, sprzęt, artykuły gospodarstwa domowego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski