Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mariusz Puchalski: Dziś pewnych ról już nie zagram

Stefan Drajewski
Mariusz Puchalski: Dziś pewnych ról już nie zagram
Mariusz Puchalski: Dziś pewnych ról już nie zagram Waldemar Wylegalski
Po 40 latach pracy w teatrze Mariusz Puchalski ma co i kogo wspominać. Zna go doskonale publiczność Wrocławia, Bydgoszczy i Poznania. I tutaj - od 1982 roku - tysiące razy w setkach ról wychodził na sceny dwóch teatrów - Polskiego i Nowego

Zaczynał Pan w teatrze w latach 70. ubiegłego stulecia. Jak się odnajduje Pan w teatrze po 40 latach.
Staram się odnaleźć. Rzeczywistość otaczająca jest zupełnie inna. Życie wewnątrz teatru również. W teatrze wszystko już było. A młodym ludziom wydaje się, że świat zaczyna się od nich. Kombinują, by ten świat zastany przekształcić. To jest naturalne. Starzy aktorzy niekiedy się buntują, nie wytrzymują tych zmian, twierdzą, że coś jest nie tak. A ja się na ten fakt nie obrażam. Młodzi mają prawo czegoś nie wiedzieć. Sam pamiętam, że będąc młodym aktorem, też wielu rzeczy nie wiedziałem. Wkurzali mnie starzy aktorzy, którzy urządzali sobie jubileusze. Wkurzało mnie, że mieli inne stawki niż ja. Dla przykładu podam, że aktor z dorobkiem dostawał 1000 złotych za każdy spektakl, a ja miałem 1800 pensji, w tym musiałem zagrać 12 spektakli i dopiero za każdy następny dostawałem dodatkowe pieniądze - 15 złotych.

Było się o co wkurzać...
Oj, było. Kiedy zachorowałem na zapalenie płuc, przyszedł do mnie jeden z takich ważnych aktorów i zadeklarował, że będzie się mną - w domu aktora - opiekował. Woził mnie na wszystkie spektakle, a znany był z tego, że podwoził chętnie kolegów i kasował potem jak za taksówkę. Tym razem jednak szło mu o to, że moja nieobecność oznaczała odwołanie spektaklu, a w konsekwencji utratę jego zarobków. A graliśmy wtedy razem w czterech przedstawieniach dziennie: rano - bajka, po południu ja grałem tytułową rolę w „Nowych cierpieniach młodego W.” Plenzdorfa, wieczorem Bryndasa w „Krakowiakach i góralach” Bogusławskiego, a późnym wieczorem w „Protokole pewnego zebrania” Gelmana. Dziś nie ma takich różnic w teatrze. Nie ma też aż tak bardzo przestrzeganej hierarchii teatralnej. Młodzi są buńczuczni..., ale to co proponują, to ja już w większości widziałem we Wrocławiu, gdzie na Festiwal Teatru Otwartego przyjeżdżali Peter Brook, Bread and Puppet, gdzie działał Grotowski....

Pierwsze 17 lat w zawodzie spędził Pan w Teatrach Polskich: we Wrocławiu, Bydgoszczy, Poznaniu. Przypadek czy świadomy wybór?
Przypadek. Szedłem za głosem serca, a właściwie za reżyserem. Do Wrocławia trafiłem dlatego, że chciałem być blisko mamy i taty, którzy mieszkali w Wałbrzychu. Tam poznałem młodego reżysera, który specjalizował się w wystawianiu Norwida. Nazywał się Grzegorz Mrówczyński. Zaprzyjaźniliśmy się artystycznie. Grałem we wszystkich jego spektaklach. To były czasy etatowych reżyserów. W Teatrze Polskim oprócz Mrówczyńskiego pracowali także Tadeusz Minc, Jerzy Grzegorzewski. I kiedy Grzegorz otrzymał dyrekcję Teatru Polskiego w Bydgoszczy, podążyłem za nim. Z Bydgoszczy przyjechaliśmy też razem do Teatru Polskiego w Poznaniu.

Jakie były Pana początki w zawodzie?
Byłem młody, utalentowany i tani... debiutowałem rolą Pielęgniarza II w sztuce Tadeusza Różewicza „Wyszedł z domu” w reżyserii Piotra Paradowskiego, dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu ze scenografią Franciszka Starowieyskiego. Nad ruchem scenicznym czuwał sam Henryk Tomaszewski.

Dobre towarzystwo.
Bardzo dobre, zważywszy, że w spektaklu brali udział znakomici aktorzy: Andrzej Polkowski, Zdzisław Kozień, Krzesisława Dubielówna... Oni siedzieli w bufecie, a reżyser pracował z dwoma pielęgniarzami. Strasznie się tym męczyłem i dziwiłem, że reżyser pracuje z nami nad bzdurami, nad kilkoma zaledwie kwestiami, a tamci - odtwórcy głównych ról - siedzą i palą papierosy, piją kawę. To mnie nauczyło pokory, bo kiedy wreszcie do prób dołączyli wspomniani już artyści, stałem w kulisie z otwartą gębą i patrzyłem z niedowierzaniem, jak grają. Grali fantastycznie. To była świetna szkoła dla mnie.

Najważniejsza wrocławska rola?
W ciągu dwóch lat zagrałem osiem bardzo różnorodnych ról. Ale tą najważniejszą był Edgar w „Nowych cierpieniach młodego W.” Ulricha Plenzdorfa, współczesnej sztuce enerdowskiej.

Po premierze recenzent napisał: „Mariusz Puchalski nie tylko młodością i osobistym wdziękiem, ale także wszechstronnością środków aktorskich, jakimi już teraz dysponuje, zdołał skoncentrować na sobie uwagę całej widowni i - zgodnie z intencjami autora - pozyskać jej niekłamaną sympatię. Sądzę, że oprócz samego tekstu właśnie osobowość Puchalskiego przyczynia się do tego, iż wrocławskiemu spektaklowi „Nowych cierpień młodego W.” można wróżyć długotrwałe powodzenie”.
Recenzji nie pamiętam, ale pamiętam reakcje publiczności. Po spektaklu młodzi ludzie czekali na mnie przed teatrem i wspólnie szliśmy na Rynek, piliśmy piwo, a może jakieś tanie wino, dyskutowaliśmy do późna w nocy. Wyglądałem jak hipis, byłem jednym z nich, a nie jakimś panem aktorem. Konsekwencją tej roli była kolejna. Wspólnie z Mrówczyńskim zaczęliśmy pracę nad „Kordianem” Słowackiego, ale okazało się, że Grzegorz ma zostać dyrektorem w Bydgoszczy. Pojechałem za nim. Na rok odłożyliśmy „Kordiana” i kiedy do niego wróciliśmy - czas chyba minął. Nie było to najlepsze przedstawienie.

Z Grzegorzem Mrówczyńskim pracował Pan prawie 20 lat. Lubi Pan długie dystanse?
Zagrałem ponad dwieście ról w teatrze i około 10 tysięcy przedstawień. Wiele z nich powstało pod okiem Grzegorza. Drugim reżyserem, z którym byłem mocno związany, jest Leszek Czarnota, były mim Włocławskiego Teatru Pantomimy. Zagrałem w większości spektakli, które reżyserował w teatrach dramatycznych. Grałem u niego między innymi Truffaldino w „Słudze dwóch panów” w Bydgoszczy - jest to rola, którą wspominam najmilej z okresu bydgoskiego. Po przejściu do Teatru Nowego mocno związany byłem z Eugeniuszem Korinem i Januszem Wiśniewskim, u którego zagrałem mnóstwo ważnych dla mnie ról. To bardzo ważne spotkać w pracy swojego reżysera, ale dobrze jest, kiedy obsadzają cię także inni. Spotkałem się z Janem Kreczmarem, Bohdanem Korzeniewskim, Conradem Drze-wieckim, Jackiem Bunschem, Waldemarem Śmigasiewiczem... Stała współpraca z reżyserem może zamienić się w rutynę, ale może też stać się siłą napędową do poszukiwań.

W Teatrze Polskim w Poznaniu nie schodził Pan ze sceny.
To prawda. Czasami prosiłem Mrówę, nie obsadzaj mnie.

Którą z ról tego okresu wspomina Pan najchętniej?
Wiele ich było. Grałem Neda Weeksa w „Normalnym sercu”, sztuce o AIDS. Akcja rozgrywa się w środowisku gejowskim. Wtedy - w drugiej połowie lat 80. - w Polsce o gejach się wcale nie mówiło, a my na scenie odgrywamy ślub gejowski. Mam świadomość, że nie była to wielka sztuka, ale my głośno o problemach gejów mówiliśmy ze sceny. Z drugiej strony grałem małą rólkę - Króla Mamerta - w musicalu „Łyżki i księżyc” z udziałem Lombardu. Lubiłem grać Pankracego w „Nie-Boskiej komedii” Krasińskiego, tytułowego „Jan Macieja Karola Wścieklicę” i Sajetana w „Szewcach” Witkacego. No, i „Dziady” w reżyserii Mrówczyńskiego, w których grałem zaledwie Belzebuba, ale uczestniczyłem bardzo intensywnie w procesie twórczym. Atmosfera tej pracy była niesamowita.

Jak się czuje aktor, który zmienia teatr w jednym mieście?
To był trudny czas. Po odejściu Grzegorza Mrówczyńskiego nie chciałem już pracować dłużej w tym teatrze, z tymi kolegami... Na szczęście wcześniej poznałem kilkoro aktorów z Teatru Nowego. Nie wiedziałem, czy zostanę zaakceptowany przez zespół. Wszystko się udało. Zacząłem od zastępstw w „Czerwonych nosach” i „Getcie”. Potem posypały się nowe propozycje. Nie odczułem, że mniej gram, że gram mniej ważne role...

Od momentu przejścia mijają 23 lata. Które role tego okresu porządkują Pańską biografię artystyczną?
Kiedy oglądam listę ról zagranych w Teatrze Nowym, zawsze zatrzymuję się nad „Snami”, w których grałem Marmieładowa, nad „Crocodilią”, gdzie grałem Przyjaciela. Potem nastał czas Janusza Wiśniewskiego, u którego zagrałem wiele ważnych i znaczących postaci, zaczynając od Gospodarza w „Weselu”, Fausta, Prospera w „Burzy”, Doktora Dixa w „Arce Noego. Nowy koniec Europy”... A teraz mam tę przyjemność, że gram Barańczaka w spektaklu Jurka Satanowskiego, ciągle gram w „Graczach” i „Mokradełku”. Zdaję sobie sprawę, że pewnych ról już nie zagram.

Jest Pan aktorem, który odnajduje się w każdej konwencji, w każdym typie teatru. Co Pana najbardziej kręci na scenie?
Najbardziej kręci mnie możliwość kreacji. Już w szkole widziałem dwa typy aktorstwa: zimne i gorące. To pierwsze reprezentował moim zdaniem Gustaw Holoubek, to drugie - Tadeusz Łomnicki. Mnie interesuje aktorstwo gorące, kreacyjne.

W polskim teatrze trudno o kreacje aktorskie. Dominuje publicystyka.
Dziś w teatrze dominuje kreacja dramaturgiczna, tematyczna. Taki mamy etap w życiu teatralnym. Ale muszę przyznać, że nie przepadam również za teatrem, który powiela stare i zwietrzałe konwencje. Widzę, że we współczesnym teatrze dość łatwo ukryć braki warsztatowe reżysera, aktora, scenografa... Można się skryć za telebimami, elektroniką, przechadzaniem się idei po scenie... Niewiele trzeba umieć.

Wchodzi Pan w relacje przyjacielskie z koleżankami i kolegami aktorami?
Wchodzę, ale oni po jakimś czasie wychodzą. Aktorzy to egoiści. Każdy gra na siebie. To powoduje, że wiele razy zawiodłem się na artystycznej przyjaźni. Nie mam o to żalu do nikogo, ale kiedy dostrzegam odejście - stoję bezradny z opuszczonymi ramionami...

Od 1982 roku mieszka Pan w Poznaniu. Czuje się Pan poznaniakiem?
Mam tego świadomość. Czuję się poznaniakiem. Znam to miasto, mam swoje ulubione miejsca. Kocham Wildę, gdzie wiele lat mieszkałem. Teraz mieszkam na Jeżycach, mam blisko do parku Sołackiego. Odpowiada mi, że wokół Poznania jest wiele jezior, ponieważ bardzo dobrze czuję się w lesie. Lubię różne zadupia i ciepło.

Przed laty tworzył Pan w Teatrze Nowym kabaret. Doszły mnie słuchy, że pracuje Pan nad nowym projektem poza teatrem...
Prawda. Pracuję nad programem, w którym chciałbym ciepłym okiem spojrzeć na swoje miasto, z przyjaźnią, ale wyciągając pewne śmiesznostki czy przywary... Nie chcę z nikogo i niczego szydzić, co najwyżej - zwrócić na te śmiesznostki uwagę. Poza tym chcę w tym programie doprowadzić do spotkania wszystkich artystów Poznania niezależnie do instytucji, w której pracują. Aktualnie intensywnie piszę teksty, bo premiera planowana jest na maj.

Jest Pan niespełnionym literatem?
Nie, chociaż złożyłem papiery również na polonistykę. Moi rodzice chcieli, abym był pianistą wirtuozem. Jako dziecko grałem nawet Koncert C-dur Haydna. Ja, chłopaczek z Wałbrzycha z orkiestrą Filharmonii Narodowej. Ale zbuntowałem się, bo nie chciałem ćwiczyć. I ostatecznie zostałem aktorem.

W teatrze umiejętności pianistyczne zademonstrował Pan w autorskim spektaklu Marka Chojnackiego „Kilka ukłuć muchy”.
Grałem Beethovena, więc musiałem grać. Wcześniej grałem Sonatę Kreutze-rowską razem z Małgosią Peczyńską w „Pułapce”. Graliśmy ten spektakl w Malarni Teatru Polskiego w Poznaniu bardzo blisko publiczności. Po premierze chyba Olgierd Błażewicz napisał: „Idealne zgranie akustyka z aktorem”. Nie połapał się, że ja gram naprawdę.

Mariusz Puchalski

Mariusz Puchalski urodził się w Górze Śląskiej. W 1975 roku ukończył Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. W latach 1975- 1978 był aktorem Teatru Polskiego we Wrocławiu. Lata 1978 -1982 spędził w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Od 1982 roku do 1993 grał w Teatrze Polskim w Poznaniu. Od 1993 roku jest aktorem Teatru Nowego w Poznaniu. Ma na koncie kilka teatrów radiowych i kilka telewizyjnych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski