Ewa Kasprzyk: Do słabych nie należę, ale kobietą z żelaza też raczej nie jestem

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Bołt
Marek Zaradniak

Ewa Kasprzyk: Do słabych nie należę, ale kobietą z żelaza też raczej nie jestem

Marek Zaradniak

Z Ewą Kasprzyk, popularną aktorką rozmawiamy o ważnych dla niej rolach, planach artystycznych i związkach z Wielkopolską.

Już w poniedziałek zobaczymy Panią w Poznaniu w sztuce Edwarda Albeego „Kto się boi Virginii Woolf?” To głośna sztuka mająca wiele adaptacji. Jakie miejsce zajmuje ten spektakl w Pani dorobku artystycznym?
Mając za sobą lata w Teatrze Wybrzeże, gdzie grałam różnego typu role dramatyczne przyszła w zupełnie nieoczekiwanym momencie. Byłam bardzo szczęśliwa gdy Jacek Poniedziałek mi ją zaproponował. Akurat wtedy kręciłam się po Grecji. Kiedy zadzwonił, że Albee zaakceptował moją osobę do tej realizacji,zaczęła się praca, która była rodzajem powrotu do źródeł, do tego co utraciłam pracując na co dzień w tak zwanym lekkim repertuarze. To rola z rodzaju tych, o których się pamięta. Z głębokim ładunkiem rozmaitych emocji. Niemalże ekshibicjonizmu.

To rola z gatunku tych, za które Panią szczególnie cenimy - kobiet zdecydowanych, silnych. A w życiu jaka Pani jest?
Zawsze mówię, że urodziłam się 1 stycznia gdy imieniny miała Mieczysława Ćwiklińska. Ona zakończyła karierę w sztuce „Drzewa umierają stojąc”, więc mam jeszcze trochę przed sobą do zrobienia...

Chciałaby Pani zagrać w tej sztuce?
Na razie traktuję to jako jakieś motto, przesłanie. Może tak się zdarzyć, że dożyję takiego wieku, abym mogła się jak Mieczysława Ćwiklińska realizować w aktorstwie do późnej starości. A czy jestem silna? Na pewno nie należę do kobiet słabych, ale różne słabości mnie dopadają, więc nie mogę powiedzieć, że jestem kobietą z żelaza, parafrazując tytuł filmu. Nie ma tak w życiu, że człowiek jest tylko mocny. To by było nieciekawe. Myślę, że tę stronę słabszą i delikatniejszą, taką bardziej liryczną gdzieś tam trzymam dla siebie i dla moich bliskich. Okazywanie słabości nie jest w modzie. Myślę, że generalnie mogę powiedzieć, że role kobiet silnych gdzieś tam wpisują się w mój charakter, ale nigdy nie wiem ile ja z tych ról, które gram potem przejmuję dla siebie, a ile daję z siebie. Chyba jednak bilans jest taki na zero.

Dlaczego została Pani aktorką? Podobno najpierw była pedagogika.
Byłam na studiach pedagogicznych, ale tylko dlatego, że nie dostałam się do szkoły za pierwszym razem. Upartość Koziorożca... Myślę, że to, jeśli operujemy znakami Zodiaku, jest wpisane w ten znak. Koziorożce się cały czas wspinają i jak nie mają celu trudno im żyć. Zawsze mniejszy albo większy cel znajduję i jest mi łatwiej.

Była Pani na studiach starsza od koleżanek i kolegów o 4 lata. Czy to było łatwe?
Nie. To było bardzo trudne. Miałam ksywę Megi. U mnie było coś takiego jak „nadwiedza”. Moi koledzy nie mieli wcześniej w ogóle styczności ze sceną, z teatrem. A ja już nie byłam taką plasteliną, którą można było bezkarnie lepić.
Byłam dość krytyczna wobec pedagogów i ich metod otwierania studentów, dlatego po pierwszym roku zorganizowano mi egzamin komisyjny. Na szczęście na II roku miałam sceny z Ewą Lassek i to pozwoliło mi się odnaleźć.

Virginia Woolf, Patty Diphusa... Które z ról były dla Pani najważniejsze?
Trudno tak wyważyć. Ja jeszcze do tego dodałabym rolę toksycznej matki, w Bellissimie. Będąc optymistką myślę, że najważniejsze role są przede mną. Gram teraz w sztuce „Kłamstewka” w debiucie Pawła Wawrzeckiego. Mojego „kwadratowego” kolegi . Na co dzień jestem związana z teatrem Kwadrat, który stał się moim drugim domem. Gramy tam komedie. Świat jest tak bardzo poważny przez te wszystkie zamachy i wojny, że dawanie ludziom odrobiny wytchnienia, luzu, śmiechu jest czymś dobrym. Takim trochę balsamem na te czasy. Tak więc mam szczęście, że mogę pracować na takich różnych polach, na takich różnych płaszczyznach. Myślę, że rola w „Kto się boi Virginii Woolf”, która w interpretacji Elizabeth Taylor przeszła do historii i została nagrodzona Oscarami i ten wątek są ciągle ponadczasowe. A to, że w tym spektaklu mogę grać ze wspaniałymi kolegami, przede wszystkim z Krzysztofem Draczem i młodymi Agnieszką Więdłochą i Antkiem Pawlickim, nie jest bez znaczenia.

W czym jeszcze niebawem Panią zobaczymy?
Jeśli chce się cokolwiek planować, trzeba zapytać się góry. Są plany. Wróciłam niedawno z Nowego Jorku gdzie oglądałam Glen Close w „Sunset Boulvard”. Teraz zaczęłam próby do sztuki „Otwarcie sezonu” gdzie gram wielką gwiazdę z Broadway’u, a moim partnerem jest Daniel Olbrychski. Czy może być lepszy zbieg okoliczności?

A ma Pani jakieś związki z Poznaniem?

Tak. Wielką miłość.

I zagrała Pani w „Kanadyjskich sukienkach”, filmie Macieja Michalskiego, który też dotyczył Wielkopolski.
Tak właśnie. Ale to już przeszłość.

„Kanadyjskie sukienki” czy miłość?
Jedno i drugie, ale sentyment pozostał.

Poznańska Premiera - Kto się boi Virginii Woolf?, Teatr Wielki, (ul. Fredry10), 24 kwietnia, godzina 17.30 i 20.30, bilety: 30-130 zł

Marek Zaradniak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.