Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kazik Staszewski kończy 50 lat. Przeczytaj wywiad Kazika dla "Głosu"! [ROZMOWA]

Agnieszka Świderska
Fot. Agnieszka Świderska
- Jestem skazany na Polskę i bardzo dobrze, że tak stało - to słowa Kazika Staszewskiego z jego ostatniego wywiadu dla "Głosu Wielkopolskiego". Rozmawiałam z nim we wrześniu 2009 roku, na trzy dni przed wydaniem najnowszej płyty Kultu - "Hurra!". Rozmawialiśmy nie tylko o tej płycie. Wywiad ukazał się tylko w papierowym wydaniu "Głosu". Teraz po raz pierwszy przy okazji 50. urodzin Kazika publikujemy go w internecie.

Czas i muzyka. Jak to wyglądało u ciebie? Szły razem pod rękę? Czy może chodziły różnymi drogami?

KAZIK: Możesz włączyć stop klatkę i zatrzymać obraz, ale nie uda ci się tego zrobić ani z czasem, ani z muzyką. Ja od samego początku byłem umuzykalnionym dzieckiem, czego jednak moja mama wolała nie widzieć. Dla niej byłem umysłem ścisłym, choć akurat w ścisłych byłem tumanem. A potem miałem dorosnąć i zostać architektem jak ojciec. Odpadała więc szkoła muzyczna, choć może wyszło mi to na dobre, bo ja generalnie nie lubiłem żadnej szkoły. Kojarzyły mi się wyłącznie z przymusem. I za takie granie pod przymusem, to mógłbym wtedy znienawidzić muzykę. A tak bezpiecznie dotrwałem do punk rocka. Spodobała mi się jego estetyka; to, że każdy może robić muzykę, która dotąd była wyłączną domeną półbogów jak Led Zeppelin czy Pink Floyd. Zresztą teraz, czytając biografię Masona, perkusisty Floydów, widzę, że więcej było w tym ściemniania niż boskości, że to było takie samo granie jak nasze, tyle, że mieli dobry PR i więcej szczęścia. Więc wtedy był punk rock, ja założyłem zespół i cieszyłem się, że gramy fajną muzykę. Jak słucham swoich wczesnych nagrań, to słyszę, jakie to nieporadne było, a ile świeżej energii w tym było! Teraz gramy o niebo lepiej, niejako z muzycznym wyrachowaniem, ale na innej już energii. Nie da się jechać na czystej adrenalinie przez cały czas, a upływ lat zawiera w sobie fundamentalną zmienną, że ze wzrostem życiowej mądrości ubywa ci życiowej energii. Nie bez powodu człowiek racjonalizuje sobie życie przy pomocy religii, bo ten jego pobyt na ziemi to w sumie niezbyt wesoła historia. Rodzimy się, mamy swoje apogeum w wieku 30-40 lat, potem jest coraz gorzej, a na końcu umieramy. Z muzyką wpisaną w tę historię jest podobnie.

Tyle, że "pokolenie", które debiutowało na scenie warszawskiego Remontu, czyli takie zespoły jak Kult, Armia, Izrael, Kryzys, T.Love czy Dezerter, wydaje się być ponadczasowe; inne się wypalają, a ono wciąż płonie. A jeżeli zajrzeć w twój "ogień", to przy czym ostatnio się spalałeś?

KAZIK: Zajebistym rajcerkiem była dla mnie produkcja płyty Kultu. Byłem już producentem przy innych projektach, ale marzyłem, żeby zrobić płytę Kultu. Teraz się to stało. Bycie jednocześnie producentem i realizatorem, a oprócz tego komponowanie i granie, to cholernie duży intelektualny wysiłek. Na tyle duży, że do wiosny nie będę w stanie twórczo w nic się zaangażować. To już nie jest '93 czy '94 rok, kiedy wydawało się dwie płyty do roku, a przecież nadal są inne projekty jak KNŻ, L-Dópa czy Silny Kazik Pod Wezwaniem, które chcą ode mnie aktywności. Z synem pracujemy też nad monumentalnym wręcz dziełem, książką o wszystkich piosenkach Kultu. Teraz jednak potrzebuję fizycznego wyżycia się. Koncerty są fizyczne. Potrafię się wyłączyć, kiedy chcę. Mam to jeszcze z PRL-u, kiedy potrafiłem spać na stojąco w pociągach. Ta przerwa do wiosny to jednak tylko plan, a te mają to do siebie, że lubią się zmieniać, a z kolei już wiele rzeczy w życiu zrobiłem pod wpływem impulsu.

Od sprawcy tego zamieszania, czyli premiery płyty "Hurra!", dzielą nas zaledwie 72 godziny. Znana jest już okładka i tytuły piętnastu piosenek, które będzie można na niej usłyszeć. Taka, opakowana w folię, będzie na półkach sklepowych, a jaka była w studio?

KAZIK: Muzyka powstawała w czasie rzeczywistym: brzmienie tak jak leci, jak na próbie. Bez przekombinowań bananowych jak na ostatniej płycie "Poligono Industrial" czy mentalnych zagrywek wcześniej na "Salonie Recreativo" . Za to tak, jak ten zespół po bożemu brzmi. I myślę, że to się udało. Chłopaki zagrali systematycznie i porządnie, co wydarzyło się chyba pierwszy raz w tym zespole. Nie było też nap…a ze strachu, żeby tylko ciszy nie było. Samo zgranie było łatwe; wystarczyło otworzyć ślady. Nawet specjalnie poprawiać tego nie trzeba było. Nie siliłem się na żadną filozofię, a kiedy słucham sobie tego materiału, myślę, że dziś, teraz na nic lepszego nie byłoby mnie stać. To moje apogeum jako realizatora i producenta z tym bagażem wiedzy, którą o tym mam, a zawodowcem przecież nie jestem. Ta płyta już jest dla mnie ważna, bo "Kult" doznał przy niej powtórnych narodzin. Od roku, kiedy po odejściu Banana zmieniła się sytuacja personalna w zespole, zmieniło się w nim wyraźnie na lepsze. Nowy początek, nowe narodziny, że pozwolę sobie stworzyć taki casus, choć może dziwnie brzmi to w ustach kogoś, kto gra w tym zespole ponad 20 lat. Stąd decyzja, żeby nie jechać hiszpańskim tryptykiem, że nie będzie się nazywała "Concentrazion Gigantica", tylko "Hurra!". I okładka i muzyka jest pełna szeroko pojętego optymizmu, bo w takim właśnie klimacie nagrywaliśmy tę płytę. "Poligono" to było ponad 900 dość męczących godzin w studiu, teraz zmieściliśmy się w 400. System nagrywania cyfrowego ma to do siebie, że dopóki płyta nie pójdzie do fabryki, to wszystko można jeszcze poprawić. Mnie, na przykład, nudzi nagrywanie partii klawiszowych i gitar. Ja muszę być przy perkusji, basie i sekcji dętej. Gitarzystom trochę stanęła robota, bo zaczęli robić coś, co nazywam drążeniem w gównie. Trzeba było ustawić ich do pionu. Nie jesteśmy orkiestrą symfoniczną z Cleveland, gdzie każdy dźwięk jest cyzelowany. Mam kolegę skrzypka , który jest skrzypkiem grywającym koncerty po Berlinie i Frankfurcie. Dla niego to my czysto nigdy nie zagramy. Tyle, że nie gramy dla niego, ale dla ludzi, którzy sobie wybrali nasz zespół do słuchania. A oni wiedzą, że my z punk rocka.

W punk rocku zawsze najważniejsza była potrzeba wypowiedzi. Im była mocniejsza, tym mocniejsza była polska scena. Teraz zaglądając do sal koncertowych, radia, gazet i Internetu, można odnieść wrażenie, że jakoś nam ostatnio urosła ta polska scena muzyczna. Tylko czy urosła też sama muzyka?

KAZIK: Nie przybędzie nam muzyki od zrobienia w piętnaście minut kolejnej muzycznej gwiazdki. To jest chora sytuacja, gdy próbuje się to wmówić ludziom. Tym bardziej chora, że muzycznie nigdy nie będziemy tak dobrzy jak Ameryka, gdzie każde miejsce nadaje się do grania, gdzie muzyka pulsuje w dniu codziennym, a nikogo nie dziwi, że pracownicy dużej korporacji muzykują w wolnym czasie. Nie wyobrażam sobie, że mogę znienawidzić kogoś za muzykę, nakrzyczeć na niego, z premedytacją uderzyć w rozmowie poniżej pasa. To nie jest wartość nadrzędna, a jak przestaje być przyjemnością, to słabo się robi. To zajęcie trzeba robić z pozytywną emocją. Jak to się robi w innej atmosferze, to słychać i czuć. Co jakiś czas nawiązuję kontakt z młodszą generacją. Kult to moi rówieśnicy, KNŻ są o dziesięć lat młodsi, L-Dópa - o dwadzieścia. Może zatrzymałem się w fazie 20-letniego młodzieńca? Oprócz Kultu nie mam kolegów, którzy byliby moimi rówieśnikami. Dorastają za to młodzi. Jak ktoś ma 14 lat, to może go przerażać to, że zadzwoni do Kazika i zaproponuje mu wspólne granie, ale 10 lat później już nie.
Poza Kultem te wszystkie projekty to nie były moje pomysły. Buldog to już było dla mnie za dużo. W dodatku to była taka kopia Kultu. Tyle, że on terapeutycznie bardzo dużo mi pomógł. Propozycja od Piotra Wieteski spadła, gdy zmagałem się ze strasznymi stanami depresyjnym. Za długo nie mogę nie działać, bo za dużo wtedy myślę i straszne głupoty mi przychodzą do głowy.

Przed niedzielnym koncertem w Eskulapie część tych najwierniejszych fanów wyciągnie z szaf stare koszulki KNŻ. Przez sześć lat myśleli, że taka okazja pewnie im się już nie przytrafi, ale, na szczęście, stało się inaczej.

KAZIK: Wokół powrotu KNŻ narosło już kilka historii, a początek był całkiem prozaiczny. Przywiozłem do Hiszpanii swoje stare kasety video, bo tylko tam mam jeszcze magnetowid. Akurat trafiłem na tę z koncertem z Łęgu. Wcięty już mocno byłem, rozsiadłem się na tapczanie i oglądałem, kiedy uderzyło mnie to, że zupełnie przyzwoite to było. A ponieważ w stanie nietrzeźwości element racjonalnego myślenia wyłącza się z automatu, za to włączają się inne, zdecydowanie mniej racjonalne, to zadzwoniłem do kolegów. Skądinąd wiedziałem, że chcą. Potem głupio było się wycofać, tym bardziej, że to ja dzwoniłem. A później miałem sny, jakie miewają czasem pewnie aktorzy, że wychodzę na scenę i nie wiem, co ja na niej robię, że nie znam żadnej piosenki. A potem był Toruń i tak zajebista atmosfera, że skoczyłem w tłum. Kiedyś bym nie skoczył. Nie dlatego, że wcześniej nie było już takich koncertów. Bałem się.

W październiku rusza już kolejna KULTowa "pomarańczowa" trasa. Kiedy na koncertach słyszę "Polskę", widzę twój kciuk wskazujący to "miejsce", kiedy w refrenie śpiewasz "Mieszkam tu…". Czy z łatwością przychodzi ci je wskazywać?

KAZIK: Komuna wygnała z Polski wielu moich rówieśników. Wtedy emigracja oznaczała bilet w jedną stronę. Dlatego tutaj nie zostawiało się niczego. Mój kolega wyjeżdżając na Zachód sprzedał pół bliźniaka za śmieszną cenę 7 tysięcy dolarów. I kiedy wypływał z Gdyni, był pewien, że widzi ją ostatni raz w życiu. Ja sam na początku lat 90. myślałem krótko o emigracji. Na szczęście, szybko mi to przeszło. Nie jestem typem wagabundy. Wyjeżdżając do innego miasta, już czuję się obco, nie mówiąc już o miejscach, gdzie mówią innym językiem. Polska jest piękna wiosną i latem, ale już jesienią i zimą trzeba stąd sp…ć. Dlatego od sześciu, siedmiu lat spędzam zimę w Hiszpanii, ale ni cholery nie czuję się tam żadnym elementem wspólnoty. Moja tożsamość jest stąd i tutaj. Jestem skazany na Polskę i bardzo dobrze, że tak stało. Że nie wyjechałem do Anglii, a o zgrozo, myślałem jeszcze o emigracji do Niemiec. Prawdziwa łaska boska, że zostałem. Ideologicznie jestem przeciwnikiem komunizmu i generała Jaruzelskiego, ale prywatnie i paradoksalnie mam naszemu dyktatorowi coś do zawdzięczenia. Na 17 grudnia 1981 roku miałem wizę i bilet do Anglii, czyli do cieplarnianych warunków życia i pracy w jednej z firm budowlanych należących do rodziny, teraz całkiem już dużego przedsiębiorstwa. Gdyby Jaruzelski nie wprowadził cztery dni wcześniej stanu wojennego i gdybym wtedy wyjechał, nie poznałbym mojej żony, nie miałbym fajnych dzieci, nie byłoby też Kultu. Liczyłbym teraz funty z kolejnego kontraktu budowlanego. Śpiewanie jest najlepszą z rzeczy, które można sobie wyobrazić i jeszcze ci za to płacą. Powtarzam to sobie i powtórzyłem kiedyś Muńkowi, kiedy zaczął narzekać: "To jest chłopie, szczęście!". Jak sobie kiedyś pod namiotem w Dębkach z jednym górnikiem porozmawiałem, to publicznie słowa nie pisnę, że mam ciężką pracę.

Ale chyba nie mniej wolności? Parafrazując słowa piosenki "Po co wolność", po co potrzebna jest wolność Kazikowi Staszewskiemu? I czy teraz bardziej chodzi o wolność "do", czy o wolność "od"?

KAZIK: Wolność od przymusu robienia czegoś, na co się nie ma na przykład ochoty. Wolność od przymusu spotykania ludzi i bywania w miejscach, na które też się nie ma ochoty. Wolność wyboru.

Rozmawiała Agnieszka Świderska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski