Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jestem internowany - ta informacja sprawiła mi ulgę

Piotr Talaga
Jaskinia reakcji
Jaskinia reakcji Fot. Julian Zydorek
Najbardziej dramatyczne były dla mnie pierwsze trzy dni stanu wojennego. Dopiero, gdy mnie internowano poczułem swoistą ulgę - wspomina Henryk Krzyżanowski, członek Uniwersyteckiej Komisji Zakładowej "Solidarności" UAM.

Czytaj także:
Stan wojenny: Władze szykowały się ponad rok
Stan Wojenny: Nocą już wszyscy byli zabrani

Służba Bezpieczeństwa przygotowując się do wprowadzenia stanu wojennego od dawna przygotowywała listy osób przeznaczonych do internowania. Były one na bieżąco aktualizowane. W nocy 13 grudnia zatrzymano znaczną część wytypowanych działaczy związku. Nie byli to jednak wszyscy internowani. W tzw. drugiej fali zatrzymywano tych, którzy pozostając na wolności nie zaprzestali działalności związkowej i wydawali się dla ówczesnej władzy groźni.

- W niedzielę około 6-7 rano przyszła do mnie do domu koleżanka z "Solidarności" i powiedziała tylko: "zaczęło się". W radiu wtedy nadawano przemówienie generała Jaruzelskiego - mówi Henryk Krzyżanowski.

Podobnie jak on postąpiło wielu pozostających wtedy na wolności działaczy - udali się do siedziby komisji zakładowej na UAM. W niedzielę przychodziło tam wiele osób. Momentami było ich nawet kilkadziesiąt. Panował spory chaos. Próbowano się jakoś zorganizować, czynnie zaprotestować. To się jednak okazało praktycznie niemożliwe.

- Już jadąc tramwajem do Uniwersytetu próbowałem nawiązać z pasażerami rozmowę na temat tego co się stało - opowiada Krzyżanowski. - Mówiłem, że teraz cała Polska stanie, ale nikt nie podejmował tej rozmowy. Panowało kompletne milczenie.

To był pierwszy sygnał, że ze zorganizowaniem protestu może być problem. Gdyby wówczas komunikacja stanęła, to byłby mocny sygnał, że "S" nie została sparaliżowana. Tak się jednak nie stało. W tramwaju, którym jechał Krzyżanowski, motorniczemu towarzyszył jakiś tajniak, który pilnował, by do żadnego protestu nie doszło.

Komisja uczelniana teoretycznie była przygotowana na wypadek ewentualnych aresztowań. Kilka tygodni wcześniej stworzono nawet nieformalne struktury zmienników. Krzyżanowskiego miał na przykład zastępować Jerzy Kręglewski. Dość szybko na nieformalnego przywódcę, w sposób całkowicie naturalny, wyrosła Krystyna Laskowicz, ale i ona nie bardzo wiedziała co robić.

Siedziba Zarządu Regionu Wielkopolska była już spacyfikowana. Centrum poznańskiej "S" mieściło się wówczas na UAM. Na samym początku starano się przede wszystkim zorientować w skali zatrzymań, zarówno na Uniwersytecie, jak i w innych zakładach.
- Dość szybko udało nam się skompletować listę internowanych z UAM - mówi Krzyżanowski. - Do komisji przychodziły też osoby z innych zakładów. Próbowaliśmy się jakoś zorganizować, ale brakowało łączności, bo telefony były wyłączone.

Próbowano skorzystać z funkcjonującej łączności kolejowej. Krzyżanowski udał się z Pawłem Kaczmarkiem, wiceprzewodniczącym "S" na kolei, do jednej z dyspozytorni. Ludzie byli tam jednak przerażeni. Bardzo niechętnie zgodzili się, że będą przynosić informacje o sygnałach co się dzieje w kraju.

W niedzielę i w poniedziałek działacze poznańskiej "S" (głównie z UAM) spotkali się w salce katechetycznej kościoła przy ul. Fredry. Wówczas też pojawiły się pierwsze ulotki z listą internowanych. Dwoje aktorów Teatru Ósmego Dnia zaoferowało się, że będzie jeździć w terenie i zbierać informacje o tym co się dzieje w regionie i w kraju.

- Działaliśmy w dużym stresie, ale nie byliśmy sparaliżowani strachem. Dominującym uczuciem była bezradność, której towarzyszyło przygnębienie - mówi Krzyżanowski. - Mieliśmy potrzebę działania. Brakowało jednak struktur i przede wszystkim komunikacji. Byliśmy niejako w dziurze informacyjnej.

W pierwszych dwóch dniach stanu wojennego udało się jednak całkowicie wyczyścić siedzibę uczelnianej komisji "S" z pozostających tam dokumentów. Przeniesiono i ukryto m.in. powielacz.
W środę Krzyżanowskiego SB zatrzymało na uczelni. Chcieli to już zrobić wcześniej, bo już przeddzień pojawili się w jego mieszkaniu, które opuścił z żoną z obawy przed spodziewanym aresztowaniem. Krzyżanowski miał przy sobie zaktualizowaną listę internowanych oraz adres kontaktu w Gdańsku, który miał być przydatny przy tworzeniu podziemnych struktur związku. Podczas rewizji na Kochanowskiego lista internowanych wpadła w ręce bezpieki. Adres kontaktowy udało się mu się przemycić w bucie, a potem zniszczyć.

- Po godzinie zaprowadzono mnie na przesłuchanie. Oficer, który je przeprowadzał odłożył sobie z zabranych mi dokumentów wizytówkę konsula amerykańskiego - mówi Krzyżanowski. - To mnie wówczas bardzo zaniepokoiło. Bałem się, że może ona zostać wykorzystana jako element w procesie o szpiegostwo.

Noc Krzyżanowski spędził w areszcie przy ul. Młyńskiej. W czwartek popołudniu funkcjonariuszka służby więziennej odczytała mu postanowienie o internowaniu i przewiezieniu go do Gębarzewa.
- To może dziś wydawać się absurdalne, ale poczułem wówczas ulgę i to podwójną - opowiada Krzyżanowski. - Z jednej strony skończył się dla mnie czas funkcjonowania w wielkim stresie i beznadziei. Z drugiej informacja o internowaniu oddalała wizję procesu o szpiegostwo.
W pierwszym okresie w celi Krzyżanowskiego (oprócz innych działaczy "S") przebywał także informator SB. - Od razu nam podpadł, bo miał szaloną znajomość realiów więziennych - mówi Krzyżanowski. - Natychmiast sporządził grzałkę do parzenia herbaty. Podłączał drut do kabla przy żarówce a drugi rozdwojony uzbroił w blachy po puszce. To urządzenie bardzo sprawnie grzało wodę w słoiku. Często był wzywany na przesłuchania, a potem nagle zniknął. Sądzę, że był to jakiś przestępca, którego SB wcieliło w rolę informatora.

Krzyżanowski wspomina, że wbrew pozorom do realiów więziennych można było się przyzwyczaić. Najgorzej było jednak ze stanem higieny. Z kanalizacji strasznie cuchnęło, a wokół sedesu roiły się muszki.

Gdy w lipcu 1982 roku Krzyżanowskiego zwolniono z internowania był witany przez kolegów na uczelni jak bohater. Nie na wszystkich jednak czekano. W znacznie trudniejszej sytuacji byli działacze ze środowisk robotniczych. Oni i ich rodziny potrzebowali pomocy.

- Centrum opozycji rychło stał się klasztor o.o. dominikanów, w którym działalnością pomocową kierowała Łucja Łukaszewicz - mówi Krzyżanowski. - Uniwersytet sam docierał do rodzin internowanych. Inaczej było z uwięzionymi z zakładów produkcyjnych. Ona starała się do tych rodzin docierać. Niezależnie od internowania i więzienia, ci działacze spotykali się z szykanami w zakładach pracy. Tam działania represyjne były zdecydowanie bardziej brutalne niż na UAM.

Prywatne seanse kinowe
Henryk Krzyżanowski w latach 80. współpracował z niezależnymi wydawnictwami, brał udział w akcjach protestacyjnych i prowadził... od 1984 roku "prywatno-solidarnościową" wypożyczalnie kaset video.
Henryk Krzyżanowski miał prywatny kontakt z Januszem Weissem, który w latach 80. prowadził "kino objazdowe". Co jakiś czas odwiedzał go w Warszawie, z której wracał z całą torbą kaset VHS oraz odtwarzaczem video (mało kto posiadał takie urządzenie w PRL). Ów odtwarzacz nie było można podłączyć do każdego telewizora. Nie nadawały się do tego na przykład polskie odbiorniki. Za to doskonale z odtwarzaczem współpracował radziecki telewizor turystyczny marki junost.

W mieszkaniu Krzyżanowskiego na seansach pojawiało się jednorazowo kilkanaście osób. A co było na kasetach?

- Największą furorę robiły kolejne odcinki "Dziennika Telewizyjnego", satyrycznego programu Jacka Federowicza - twierdzi Henryk Krzyżanowski. - Ukazujące się całkowicie poza cenzurą, specjalnie dla Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWa programy wykorzystywały autentyczne sceny z reżimowego "Dziennika Telewizyjnego". Pod różnych generałów Federowicz podkładał swój głos. To był Majstersztyk! - wspomina Krzyżanowski.

Na kasetach były także zagraniczne filmy znajdujące się na indeksie cenzury, relacje z manifestacji oraz wystąpienia i wspomnienia działaczy opozycyjnych. Seanse odbywały się nie tylko w mieszkaniu uniwersyteckiego działacza "S", ale także u innych osób lub w kościelnych salkach.
Co ciekawe, "objazdowe kino" miało charakter komercyjny. Za udział w seansach trzeba było płacić. Krzyżanowski zbierał pieniądze i zawoził je do Warszawy, gdy wymieniał partię kaset na kolejną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski