18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Radziwiłowicz: Człowiek z legendy, teatru i filmu [ZDJĘCIA]

Magdalena Baranowska-Szczepańska
Jerzy Radziwiłowicz przyjechał do Poznania na zaproszenie studentów Filologii Polskiej UAM.
Jerzy Radziwiłowicz przyjechał do Poznania na zaproszenie studentów Filologii Polskiej UAM. Fot. Waldemar Wylegalski
Jerzy Radziwiłowicz, aktor teatralny i filmowy w rozmowie z Magdaleną Baranowską-Szczepańską, opowiada nie tylko o aktorstwie i legendzie Mateusza Birkuta, ale również o tłumaczeniu Moliera i motorach.

Ewa Dałkowska, Joanna Żółkowska, Jadwiga Jankowska, Marek Kondrat, Krzysztof Kolberger – to Pana koleżanki i koledzy z studiów. To był niezły rocznik! Jego opiekunem był Ignacy Gogolewski, a ówczesnym rektorem PWST w Warszawie Tadeusz Łomnicki – dziekanem Andrzej Łapicki. Jak Pan wspomina studia?
Jerzy Radziwiłowicz: Bardzo przyjemnie. Najpierw był szok, który przeżyłem, kiedy osoby znane mi z ról teatralnych i filmowych stały się nagle naszymi codziennymi nauczycielami. Później spotkania z nimi traktowałem już jako coś zupełnie naturalnego. Z osobami, które pani wymieniła z mojego roku byłem dość zaprzyjaźniony, ale zaraz po studiach wyjechałem do Krakowa i nasz kontakt się nieco urwał.

Jerzego Radziwiłowicza większość Polaków pamięta z dwóch ról: Mateusza Birkuta w „Człowieku z marmuru” i Macieja Tomczyka w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy. Dzięki nim przeszedł Pan do legendy polskiego kina. Czy grając wtedy miał Pan świadomość, że dzieje się coś ważnego, że to dzieła, które przejdą do historii?
Jerzy Radziwiłowicz: Przy kręceniu pierwszego filmu nie miałem takiej świadomości. Zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. Ale podczas drugiego ta świadomość już była. Przecież to był szczególny czas dla Polski, my kręciliśmy film zaledwie 4 miesiące po sierpniu 1980 roku.

Nie bał się Pan zaszufladkowania?
Jerzy Radziwiłowicz: Nie, ale oczywiście nie odcinam się od tych stwierdzeń, że stałem się legendą. Gdybym jednak poprzestał na tych dwóch filmach, to byłoby źle. A ja mam bogate życie zawodowe, od tamtego czasu wiele osiągnąłem. Mam też poczucie, że zrobiłem coś, co zostaje, jest trwałe i ważne w kulturze i myśleniu o najnowszej historii Polski.

Mówi Pan, że aktorstwo to pasjonujące zajęcie, ale okazuje się, że także niebezpieczne. Podczas prób do spektaklu „Balladyna” w Teatrze Narodowym uległ Pan poważnemu wypadkowi. Jak do tego doszło?
Jerzy Radziwiłowicz: Normalnie, podczas próby wpadłem do zapadni. Połamałem się i tyle. Takie rzeczy się zdarzają, ale to zawód niebezpieczny, bo wcielając się w role trzeba grzebać w sobie, emocjonalnie się rozwarstwiać.

Nie uczestniczy Pan w gwiazdorskim targowisku próżności , nie sędziuje w programach wokalnych, tanecznych. Konsekwentnie trzyma się Pan z boku, gra swoje, bardziej w teatrze niż w filmie i nie opowiada o życiu prywatnym. A jednak dał się Pan skusić Łukaszowi Maciejewskiemu na bardzo długą rozmowę. W wywiadzie rzece pt. „Wszystko jest lekko dziwne” mówi Pan o sobie bardzo dużo.
Jerzy Radziwiłowicz: Każdy ma w sobie trochę próżności. Mi się z Łukaszem Maciejewskim dobrze rozmawiało, zostałem wciągnięty w tę rozmowę i tak powstała książka.

Mówi Pan, że reżyser powinien być artystą, a artysta próbować odnaleźć się w jego świecie. Pracował Pan nad „Hamletem” w reżyserii Konrada Swinarskiego, miał grać główną rolę. Próby przerwała jednak tragiczna śmierć reżysera. Jaki byłby to „Hamlet”?
Jerzy Radziwiłowicz: To byłoby prawdopodobnie fenomenalne wydarzenie. Są reżyserzy, którzy poniżej pewnego, niezwykle wysokiego poziomu, nie schodzą. Swinarski do nich należał. Ale z drugiej strony myślę, że przecież dopóki coś nie jest skończone, dopóty nie można o nim mówić, że jest genialne. Bo wychodząc z takiego założenia, można ponieść klęskę.

W teatrze panuje o Panu opinia, że Radziwi-łowicz zawsze wie ze wszystkich najwięcej. Nie tylko na temat swojej roli, ale także autora, epoki, w której powstał dramat. Ponoć niezwykle solidnie przygotowuje się Pan do swojej teatralnej kreacji. Czy przygotowując się do roli psychoterapeuty Andrzeja Wolskiego w serialu pt. „Bez tajemnic” , który bije rekordy popularności, chodził Pan na spotkania z terapeutą?
Jerzy Radziwiłowicz: Skoro tak o mnie mówią w teatrze, to chyba wypada mi to przyjąć jako komplement. Ale jeśli chodzi o Andrzeja Wolskiego to nie chodziłem do psychoterapeuty, prywatnie też nigdy nie byłem w takim gabinecie. Nie zgłębiałem pracy psychoanalityka. To już na poziomie pisania scenariusza było konsultowane ze specjalistami. A ja po prostu starałem się dobrze zagrać i chodzi tu głównie o postać, a nie o zawód, który wykonuje mój bohater. Materiałem do opracowania jest dla aktora tekst, który musi opanować, a nie wzór zachowania człowieka wykonującego dany zawód.

Grywał Pan księży czy policjantów i wtedy trzeba jednak zgłębić wiedzę z ich profesji, by na ekranie wypaść wiarygodnie.
Jerzy Radziwiłowicz: Tu chodziło głównie o manualne sprawy. Gdy jako ksiądz odprawiałem mszę, to przecież musiałem wiedzieć, co w jakiej kolejności trzeba postawić, podnieść, etc. Wtedy spotykałem się z fachowcem i czerpałem od niego tę wiedzę. Już z samej obserwacji ludzi można się wiele nauczyć. Niektórych ruchów też się musiałem nauczyć, np. w serialu „Glina”. To chodziło głównie o „uziemienie klienta”, czyli skucie go kajdankami. To ćwiczyłem wielokrotnie, ale i moi zatrzymani musieli wiedzieć, jak się poddawać temu mojemu skuciu, by wszystko wypadło wiarygodnie.

Pana przekłady dzieł Moliera z języka francuskiego doczekały się premier w Warszawie, Toruniu, Lublinie, Poznaniu, Kaliszu. Pana praca translatorska uznana została za perfekcyjną i zawojowała polskie sceny. Nie miał Pan pokusy, by zabrać się za tłumaczenie współczesnej prozy francuskiej?
Jerzy Radziwiłowicz: Nie, bo za każdym razem robiłem to z potrzeby teatru. Ostatnio zacząłem tłumaczyć „Mizantropa” i robiłem to ot tak, dla siebie, ale teatr się dowiedział i w styczniu będzie premiera w Teatrze Na Woli. Muszę się przyznać, że ta praca translatorska nieco mnie wciągnęła, choć przetłumaczenie jednej sztuki to zajęcie na kilka miesięcy, bo robię to oczywiście „po godzinach”. Uważam jednak, że w sprawie literatury francuskiej mamy ogromne zaniedbania. Tłumaczeń dzieł Szekspira jest mnóstwo i wciąż pojawiają się nowe, a Molier? Od pół wieku nikt go nie tłumaczył!

Jest Pan aktorem Teatru Narodowego, który większości kojarzy się z klasyką i ambitnym repertuarem. Pan jednak głosi hasło, że teatr nie może być muzeum i musi poszukiwać, musi ryzykować, dać szansę młodym reżyserom. Jaki więc powinien być Teatr Narodowy?
Jerzy Radziwiłowicz: Zadaniem teatru nie jest głośne czytanie przy pomocy aktorów tekstu temu, komu się w domu nie chciało przeczytać. Teatr to coś więcej. Ma rzetelnie wystawiać klasykę, ale nie ma za uczniów odrabiać zadania domowego w postaci przeczytania lektury. Każde przedstawienie to przecież dyskusja z poprzednim tekstem. Musi coś ze sobą nieść, wzbudzać emocje, siać ferment. Teatr Narodowy w przeciwieństwie do innych ma większe fundusze i dlatego powinien dawać szansę młodym, pozwolić im się rozwinąć. Nie może być tak, że wystawiamy tak zwany bezpieczny repertuar. Tak może być tylko nudno. Wiele osób mówi dziś o misji. Nie lubię słowa misja, bo uważam, że jest ono nadużywane. Podobnie jak nadużywane są słowa typu: doświadczenie, wyzwanie, etc. A u nas tak się przyjęło, że aktor, teatr ma misję, a on tymczasem idzie na próbę czy zdjęcia. W teatrze musi się dziać, reżyser musi wiedzieć co ma do powiedzenia i musi to zrobić tak, by widz coś czuł.

Nie lubi Pan oceniać innych i niczego definiować. Trudno jest się od Pana dowiedzieć, jakie cechy powinien mieć np. dobry aktor, bo zawsze podkreśla Pan, że dobry aktor to po prostu dobry aktor. A dobry film, to dobry film. Zapytam więc, jaki dobry film oglądał Pan ostatnio?
Jerzy Radziwiłowicz: Nie ma recepty ani na dobre aktorstwo, ani na dobry film. To są bardzo indywidualne sprawy i tak naprawdę coś stworzone – i dotyczy to zarówno roli jak i dzieła filmowego czy teatralnego – ocenia się dopiero po efekcie. Obejrzałem ostatnio dobry film i było to „Życie Adeli”.

Aktorzy dzielą się na tych, którzy oglądają filmy, w których zagrali i tych, którzy tego nie robią. Do której grupy Pan należy?
Jerzy Radziwiłowicz: Oglądam, chodzę na premiery, przypatruje się swojej postaci, zastanawiam, co bym mógł poprawić, gdzie zrobiłem błąd.

Jeździ Pan na motorze?
Jerzy Radziwiłowicz: Broń Boże? Chyba na poduszkowcu.

A Pana córka w ubiegłym roku w Pucharze Polski w motocrossie kobiet była druga w klasyfikacji generalnej. Myślałam więc, że może dał się jej Pan namówić na przejażdżkę?
Jerzy Radziwiłowicz: Nigdy w życiu. Poza tym ona ma taki specjalny motor, na którym normalnie nie da się jeździć.

Nie boi się Pan o córkę?
Jerzy Radziwiłowicz: Boję. Ona z wykształcenia jest romanistką, pisze też scenariusze (współtworzyła m.in. scenariusz do serialu pt. „Linia życia” – przy. red.), ale najwięcej czasu poświęca motorom. I już coś tam miała złamane raz czy dwa. Ale przecież połamać się też można idąc po ulicy albo w łóżku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski