Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Grzegorczyk o ojcu Górze i nowej książce

Karolina Koziołek
Ojciec Jan Góra i Jan Grzegorczyk na promocji książki "Święty i błazen" w 2014 roku
Ojciec Jan Góra i Jan Grzegorczyk na promocji książki "Święty i błazen" w 2014 roku Łukasz Gdak
Sprzeczności drzemiące w człowieku są jego największą wartością - uważa pisarz Jan Grzegorczyk, który właśnie wydał nową książkę o księdzu Groserze, bo - jak mówi upadł w postanowieniu, by o nim już więcej nie pisać.

W swoim życiu przeprowadził Pan wiele wywiadów, którymi wsadził Pan kij w mrowisko. Pana literaturę też trudno nazwać uładzoną. Skąd taka cecha?
Pisanie tego, o czym wszyscy wiedzą i tak samo myślą, nie ma większego sensu. Miałem odważnego ojca, która nie bał się ani w obozie niemieckim, ani za PRL-u. Dojrzewałem za czasów Solidarności, gdzie odwaga była czymś absolutnie naturalnym. Pracowałem kilkadziesiąt lat w miesięczniku „W drodze”, które było pismem poświęconym poszukiwaniom w wierze, a szukanie zakłada błądzenie. Najpierw moim szefem był człowiek wielkiej kultury, Marcin Babraj, a potem Paweł Kozacki, obecny prowincjał dominikanów. Podejmowaliśmy z nim drażliwe tematy w Kościele i z dyskusji nie wykluczaliśmy nikogo. Mój mistrz Roman Brandstaetter, autor „Jezusa z Nazarethu”, napisał mi, że patrzy na mnie jak na siebie z lat młodości, że lubię tak jak on kij wsadzać. A miał on przed wojną pseudonim „Literarischer Brandstiefter”, czyli literacki podpalacz. Bił się z wszystkimi w swoich czasach: z Boyem, Słonimskim. Bił się ostro. Mówił mi, że złośliwość to wielka cnota. To był jego oręż, którym on, Żyd, walczył z narodowcami. Kiedy został w czasie wojny chrześcijaninem, odtąd głosił miłosierdzie, jednak złośliwość jako przyprawa do osobowości mu pozostała. Mówił, że normalny człowiek bez złośliwości jest jak nieosolona zupa, a dla pisarza jej brak to tragedia. Brandstaetter powtarzał niezwykle ważną sprawę, że wątpliwości nie szkodzą wierze, że są jak szczepionka. Codziennie musimy udawać się na połów Boga, Bóg nie jest żadną błogą stabilizacją. Boga odnajdujemy poprzez pytania.

Pracował Pan w złotym okresie wydawnictwa „W drodze”.
Tak to były czasy, kiedy wszyscy chcieli do nas pisać. W latach osiemdziesiątych to pismo kościelne było wyspą wolności. Ściągaliśmy najlepszych pisarzy: Kamieńska, Stryjkowski, Kijowski, Herling-Grudziński. Ich teksty jednych zachwycały, inni darli miesięcznik na strzępy. Kontakt z tymi ludźmi dawał mi przekonanie, że pisarz duchowy, religijny, nie może być pisarzem z kruchty. Musi opisując świat używać takich samych środków, jak każdy inny twórca. A u nas przyjęło się uważać, że pisarz katolicki to pisarz drugiej kategorii. Mi zawsze towarzyszyła zasada Rene Chateaubrianda, który dawał taką receptę: „Pisz rzecz religijną tak, aby młodzieniec niedowiarek chłonął ją jak gorszącą powieść”. Zadaniem twórcy jest atrakcyjne pisanie. Jeśli masz ważne rzeczy do przekazania, to musisz do tego znaleźć atrakcyjną formę. Brandstaetter mówił, że teologowie zabili Boga swoim nudnym ględzeniem. Tymczasem wiara to jest coś fascynującego i trzeba tak o tym pisać, by ludzie chcieli to czytać. Próbuję być wierny tej zasadzie, moja „parafia czytelnicza” nie świeci pustkami.

Pańska powieść o przypadkach księdza Grosera „Adieu” w 2003 roku powędrowała na listy bestsellerów.
Tak, to było zaskoczenie, że ludzie mieli tak wielki głód książki, której głównym bohaterem był ksiądz. Ksiądz w tamtych czasach był postacią egzotyczną, znaną większości tylko od ołtarza. „Przez sześć dni niewidoczną, a siódmego dnia niezrozumiałą”. Wykorzystałem tę szansę. Miałem mnóstwo znajomych wśród księży, którzy opowiadali mi o swoim życiu, walkach, zmaganiach i zachęcali, bym o nich pisał.

Po „Adieu” napisał Pan „Trufle” i „Cudze pole” i mówił Pan, że trylogia wystarczy, że Bóg trójcę lubi.
Myślałem, że rozstanę się z Groserem, pisząc jego dekalog - dziesięć opowiadań z różnych okresów jego życia. Ale do jednego z nich zdobyłem tak fascynujący materiał od pewnego pastora w Austrii, że rozsadziło mi to opowiadanie. Powstała powieść „Jezus z Judenfeldu”, o tym, że w pewnej parafii w ołtarzu był Chrystus, do którego namalowania posłużył straszliwy esesman i ludzie się do tego wizerunku modlili, a mój pastor nie mógł tego wytrzymać...

To nie jest cały artykuł. Więcej w Serwisie Plus. Całą treść przeczytasz TUTAJ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski