„Najlepsza płyta rockowa 2017 roku” - ogłosił w swojej recenzji siódmego albumu The National „Forbes”. Wtórowało mu w podobnym tonie kilka innych równie poczytnych tytułów, które podobnie niewiele mają na co dzień z muzyką rockową wspólnego. O sensie tego typu krzykliwych fraz w przypadku zespołu, który od co najmniej trzech płyt gra we własnej lidze, nie ma co dyskutować. Amerykanie całą swoją twórczością zaświadczają bowiem, że konkurowanie o podobne tytuły jest ostatnią rzeczą, na którą mają ochotę.
„Sleep Well Beast” jest z pewnością jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tej jesieni. Nie jest jednak najlepszą płytą rockową tego sezonu, ba! nie jest nawet najlepszą płytą The National.
Zaczyna się obiecująco. Melancholijny mrok „Nobody Else Will Be There” przyjemnie kojarzy się z lekko zadymioną atmosferą albumu „Boxer” 2007 roku. Subtelne akordy klawiszy i Matt Berninger rozpracowujący damsko-męskie perypetie przyciszonym głosem zachęcają, by zawierzyć im kolejną godzinę. Jednak po przyjemnie żywiołowym „Day I Die” robi się dość miałko. Numerom takim jak „Walk It Back” czy „Guilty Party” brakuje charakteru i choćby odrobiny głębi, którą w swej minimalistycznej naturze The National z powodzeniem serwowali wielokrotnie. Całość wieńczy zaś pozbawiony wyrazu numer tytułowy, a ja po raz chyba pierwszy przy okazji słuchania Amerykanów nie mogę doczekać się końca płyty.
Jeśli tytułową bestią są twórcy albumu, to faktycznie jej drzemka trwa w najlepsze. Czas na pobudkę.
The National
Sleep Well Beast
4AD, 2017
Zobacz też: Przegląd kulturalny
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?