Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szponderowie, właściciele Rebisu: W wydawnictwie jak w rodzinie - dzieci są różne

Stefan Drajewski
O tym, jak na przestrzeni 25 lat zmieniał się Dom Wydawniczy Rebis, jedna z pierwszych w III RP prywatnych oficyn w Poznaniu i jak udało im się przez ten czas nikogo nie zwolnić, opowiadają Grażyna i Tomasz Szponderowie.

Warto było rzucić karierę naukową psychologa?
Tomasz Szponder: Zdecydowanie tak. Słabo się do tej kariery naukowej nadawałem.

To dlaczego wcześniej Pan nie wymyślił wydawnictwa?
T. Sz.: Przed 1989 rokiem pracowałem w PAN-ie. Wtedy prywatnych wydawnictw nie było. Nie miałem temperamentu naukowca, zawsze szukałem czegoś więcej i dlatego zaangażowałem się w działalność społeczną w AZS-ie. W 1988 roku zacząłem studia podyplomowe dziennikarskie i edytorskie na Uniwersytecie Warszawskim, bo już wiedziałem, że praca w Polskiej Akademii Nauk dobiega końca. W 1989 roku nie przedłużono mi umowy o pracę (nie miałem doktoratu), zatrudniłem się etatowo na kilka miesięcy w AZS-ie, gdzie zajmowałem się przede wszystkim organizacją Akademickich Mistrzostw Świata w biegach przełajowych. Szukając w Polsce sponsorów i kontaktów z mediami, zobaczyłem, co się dzieje i doszedłem do wniosku, że to ostatni moment, aby pomyśleć o własnym biznesie. A że byłem wielbicielem książek, padło na wydawnictwo. Namówiłem Tadeusza Zyska, z którym pracowałem wcześniej w PAN-ie, żebyśmy założyli spółkę. I tak 1 sierpnia 1990 roku zaczął działać Dom Wydawniczy Rebis. Pierwszy adres – siedziba AZS przy kortach na Noskowskiego, pierwsza książka – „Pasożyty umysłu” Colina Wilsona. Ukazała się w grudniu 1990 roku.

Jak Pani zareagowała na wieść o tym, że mąż zakłada wydawnictwo?
Grażyna Szponder: Ten pomysł rodził się długo. Nie wiedziałam, czy to się uda. Starałam się im pomóc w różny sposób – znalazłam grafików, wykorzystując swoją znajomość rynku sztuki. Pomagałam również od strony biznesowej, ponieważ oprócz historii sztuki ukończyłam też handel zagraniczny. Nie sądziłam, że wystarczy im determinacji. Sekundowałam im, pracowałam wtedy w Muzeum Narodowym w Poznaniu.

Jak wielu w tamtych czasach, byliście amatorami.
T. Sz.: Na pewno. Kto znał się wtedy na wydawaniu książek, to pracował w wydawnictwie państwowym i szybko z reguły tracił pracę, bo te wydawnictwa nie rozumiały reguł wolnego rynku. Miałem doświadczenie organizacyjne z AZS-u, natomiast Tadek wcześniej współpracował z Amberem i wyszukiwał im niektóre zagraniczne tytuły. To musiało wystarczyć.
Dlaczego wam się udało?
T. Sz.: Mieliśmy ciekawą ofertę, która chwyciła. Początkowo były to książki komercyjne, bo takie było zapotrzebowanie. Poza tym ich przygotowanie było możliwe szybko. Wydawaliśmy więc głównie literaturę piękną, science-fiction, horrory i poradniki Grahama Mastertona. Zgodnie z naszą nazwą – Rebis to wielość w jedności – szybko poszerzyliśmy ofertę. Po roku zaczęliśmy wydawać klasykę psychologii, a w 1992 ukazały się serie z Salamandrą i z Wodnikiem. Zależało nam na szybkim wydawaniu książek, ponieważ wzięliśmy kredyt preferencyjny, który polegał na tym, że jak o niego występowaliśmy, to oprocentowanie wynosiło 60 procent, jak dostaliśmy decyzję – 70 procent, a jak zaczęliśmy go spłacać – 92 procent. No, ale przynajmniej odsetki były gwarantowane przez państwo.

Jak się ma dzisiejszy Rebis do tego z początku?
T. Sz.: W Polsce w tym czasie zaszły duże zmiany na rynku wydawniczym. Po trzech latach odszedł mój wspólnik i zaczęliśmy prowadzić firmę razem z żoną. Współczesny rynek wydawniczy jest dużo bardziej profesjonalny. Musieliśmy się ustatkować, aczkolwiek zostało w nas sporo tej początkowej świeżości. Nasz profil ewoluował razem z nami jako wydawcami. W II połowie lat 90. pojawiło się kilkanaście różnorodnych serii poradnikowych, z których większość cały czas kontynuujemy. Zmienił się też nasz profil literacki. Pojawiła się seria „Mistrzowie literatury”, a później seria książek historycznych i historii sztuki, które odzwierciedlają nasze prywatne pasje. Zawsze byłem pasjonatem historii, szczególnie militarnej, a Grażyna – moja żona – jest historyczką sztuki. Dziesięć lat temu wydawało się, że ten segment rynku od dawna jest zajęty przez inne wydawnictwa, a jednak udało się znaleźć na nim miejsce. Miejsca wystarczy dla wielu. Z jednej strony dzięki nam na rynku pojawiły się wręcz kanoniczne pozycje Umberto Eco czy Ernsta H. Gombricha z dziedziny historii sztuki, ale wypromowaliśmy też wielu polskich autorów z obszaru historii, zwłaszcza najnowszej – Kisielewski czy Zychowicz...

Skoro te książki z historii sztuki to Pani zasługa – proszę powiedzieć, jak doszło do ich wydania?
G. Sz: Jeździmy od lat na targi książki, głównie te w Londynie wiosną i we Frankfurcie jesienią. Początkowo głównie spotykaliśmy się z agentami i wydawcami z USA i z Wielkiej Brytanii. Stopniowo jednak mnie osobiście zaczęli coraz bardziej interesować wydawcy francuscy i włoscy, z którymi właściwie wcześniej nie mieliśmy kontaktów. I właśnie u jednego z nich, na stoisku włoskiego Rizzoli zauważyłam „Historię piękna” Umberto Eco. Początkowo nie mogliśmy się zdecydować, bo za nic nie mogliśmy się zmieścić w 100 zł za egzemplarz, którą to cenę uznaliśmy za maksymalną. To książka w koedycji, więc to włoski wydawca narzuca cenę. I dopiero, kiedy zdecydowaliśmy, że tak piękna i mądra książka może kosztować więcej niż 100 złotych, poszło szybko. Pierwsze 5 tys. egzemplarzy sprzedaliśmy w dwie godziny! Dodruk 10 tys. egz. – podobnie. Dotąd sprzedaliśmy ponad 65 tys. tej wspaniałej książki.
Jesteście jednym z najdłużej działających na polskim rynku wydawnictw prywatnych. Jesteście również firmą rodzinną.
T. Sz.: Nasz zespół prawie się nie zmienia. Nie zwolniliśmy w ciągu 25 lat nikogo. W rodzinie są różne dzieci. Jedne osiągają większe sukcesy, inne mniejsze. Trudno kogoś skreślić. Jeśli ktoś odchodził, to były przyczyny naturalne: wyjazd do innego miasta, za granicę, ktoś się ożenił i musiał zmienić charakter pracy... Taka rodzinna atmosfera jest dla nas istotna. Chcemy, aby każdy członek takiej rodziny/wydawnictwa czuł się za nią odpowiedzialny.

Udało się nawiązać podobne relacje z autorami?
T. Sz.: Do niedawna wydawaliśmy głównie obcych autorów, stąd ten kontakt był mocno ograniczony, ale mogę mówić o bardzo osobistych relacjach np. z Whartonem czy Carrollem. Pomagały w tym podróże promocyjne, wielodniowe wspólne wyjazdy, długie czasem rozmowy sprzyjały takim przyjacielskim relacjom. Bezpośrednim kontaktom nie sprzyja internet, ponieważ przestajemy komunikować się z autorami bezpośrednio. Redaktor już znacznie rzadziej siedzi przy biurku z autorem, nie dyskutuje, tylko wysyła swoje uwagi mailem i czeka na reakcję. Przestrzegamy jednak zasady, aby autor którego wypromowaliśmy, został z nami na dłużej. Większość wydawnictw także przestrzega tej zasady i nie podbiera sobie nawzajem autorów. Przynajmniej my mamy takie doświadczenia, właściwie tylko Mario Vargas Llosa został nam podebrany.

Czy istnieje jakiś kodeks niepisany?
T. Sz.: Mamy kilka zasad, których przestrzegamy od zawsze. Jak jest termin płatności, to się płaci. W stosunku do pracowników staramy się być lojalni i tego samego oczekujemy do nich. Nie podkupujemy autorów, ale chciałbym dodać, że od kilku lat pod tym względem poprawiło się generalnie w gronie polskich wydawców, może przez to że częściej musimy ze sobą współpracować. Jest bardzo wielu wydawców, robi się coraz ciaśniej na rynku i dlatego przestrzeganie zasad wydaje się konieczne. Działa też Polska Izba Książki. Rebis od wielu lat jest nagradzany Nagrodą Fair Play, więc chyba jesteśmy dobrze oceniani na zewnątrz.

Skąd Państwo wiedzą, że tytuł, który Państwo wybrali z morza innych, odniesie sukces?
G. Sz.: Tego nigdy nie wiemy. Opieramy się na wiedzy, doświadczeniu i intuicji. To zawsze przypomina trochę ruletkę. Co tydzień dostajemy kilkadziesiąt propozycji wydawniczych z całego świata. A wybrać możemy kilka, czasami jedną lub żadnej. Mamy recenzentów, współpracujemy z tłumaczami, obserwujemy innych wydawców. Jest to zawód wysokiego ryzyka. My przecież nie sprzedajemy książek. My je właściwie rozdajemy. Nawet jeśli je fakturujemy, to w każdej chwili hurtownie mogą nam je zwrócić, bo tytuł nie trafił. Nawet wszystkie egzemplarze. Taka jest rzeczywistość – pełne ryzyko po stronie wydawcy.
Co Państwo sądzą o stałej cenie książki przez rok?
T. Sz.: Dziesięć, piętnaście lat temu byliśmy przeciwni temu pomysłowi, ale sytuacja się zmieniała. Kiedyś myśleliśmy o wolności gospodarczej, ale życie nauczyło nas, że w przypadku książki jest inaczej: walki cenowe, kiedyś pomiędzy sieciami, a teraz głównie pomiędzy księgarniami stacjonarnymi i internetowymi... Nie ma innego wyjścia. Stała cena sprawi, że książki docelowo trochę potanieją.

A może wydaje się za dużo książek?
G. Sz.: My wydajemy rocznie około 120 – 130 nowości. W sumie jest tego rocznie około 300 tytułów. Niektóre hity mają jeszcze dodatkowo kilka nakładów w ciągu roku, więc tych nakładów jest niemal 400.

Obserwując Rebis na przestrzeni 25 lat widać, że wasze wydawnictwo się zmienia.
G. Sz.: W ostatnich latach zwróciliśmy się wyraźnie w kierunku polskich autorów. Pojawiają się nowe serie...

Co sprawiło, że zainteresowaliście się bardziej polskimi autorami?
T. Sz.: Dwie są tego przyczyny. Kupowanie tytułów zagranicznych generuje wyższe koszty, pula interesujących tytułów obcych jest ograniczona, a wydawnictw bardzo dużo. Konkurencja jest ostra. Nowe media pozwalają wysłać agentowi ofertę do większej liczby wydawców niż kiedyś, kiedy nowości szukało się na targach. A to już automatycznie droga do licytacji, a więc i wyższych zaliczek oraz honorariów. Druga sprawa – łatwiej jednak włączyć polskiego autora w promocję. Jest na miejscu, na zawołanie, kwestia tylko, czy uda się przekonać media do zainteresowania jego dziełem.

Jak wygląda proces decyzyjny?
T. Sz.: Najpierw szukamy książek na targach, u agentów, czytamy czasopisma fachowe, przeglądamy strony internetowe, recenzentów i tłumaczy, z których opiniami się liczymy. Rozmawiamy z naszymi redaktorami, specjalistami od sprzedaży i promocji... Na końcu tego długiego łańcucha zostajemy we dwójkę z żoną. Ostatni głos należy do nas.
Naprawdę jest tak demokratycznie?
G. Sz.: Nie zawsze jesteśmy zgodni, ale pewne decyzje po tylu latach bycia razem potrafimy podejmować automatycznie. Bywają jednak sytuację, kiedy ktoś z nas staje okoniem. Nie zawsze udaje się przekonać drugą osobę. Każdy z nas ma trochę inny gust. Mnie się wydaje idealistycznie, że powinniśmy wydać przede wszystkim to, co nas interesuje. Tymczasem nasz gust nie zawsze pokrywa się z gustem czytelników.
T. Sz.: Musimy pamiętać, że prywatne wydawnictwo nie jest instytucją kultury, której ktoś „dosypie” pieniędzy. Musimy zachować proporcje. Czasami możemy wydać coś dla krytyków, ale wtedy na innym tytule musimy na ten deficytowy tytuł zarobić.

Który etap pracy najbardziej lubicie?
T. Sz.: Poszukiwanie tytułu, który chcemy wydać. Cały czas towarzyszy nam niepewność. W 2007 roku wydawaliśmy równocześnie dwa tytuły: „Woda dla słoni” oraz „Jedz, módl się i kochaj”. Osobiście stawiałem bardziej na sukces tego pierwszego tytułu, a stało się odwrotnie. „Jedz…” sprzedało się w nakładzie 420 tys. egzemplarzy, a „Woda…”, początkowo w 4 tys. egzemplarzy. Sukces „Wody dla słoni” przyszedł trochę później, kiedy pojawił się film. Drugi moment niezwykle ekscytujący to dzień, w którym książka trafia do księgarń i pierwsze tygodnie sprzedaży. Trafiliśmy czy nie. Będzie sukces albo przynajmniej zainteresowanie czy nie?

Co na jubileusz?
T. Sz.: Seria włoska, nad którą pracuje koncepcyjnie Grażyna. Na początku przyszłego roku pojawi się zaś seria brazylijska.

A po jubileuszu?
Razem: Praca, praca, no i czekamy na kolejne jubileusze. A czytelnikom życzymy w imieniu całego zespołu Rebisu wielu ciekawych i mądrych książek, nie tylko z naszego wydawnictwa oczywiście!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski