Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Profesor Lech Działoszyński ma sto lat

Marek Zaradniak
Lech i Barbara Działoszyńscy ślub brali 62 lata temu
Lech i Barbara Działoszyńscy ślub brali 62 lata temu Archiwum rodziny Działoszyńskich
W miniony piątek profesor Lech Działoszyński, idąc w kierunku fotela przygotowanego dla niego w Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu z okazji swoich setnych urodzin, śpiewał: "Naprzód młodzieży świata". Aktualnie przygotowuje kolejny tom swoich wspomnień.

Absolwent Gimnazjum im. Św. Jana Kantego przed II wojną światową studiował chemię na Uniwersytecie Poznańskim. Latem 1939 roku po czwartym roku studiów wyjechał na praktykę do Jugosławii. Głęboki patriotyzm i zbliżający się wybuch II wojny światowej sprawiły, że przerwał ją i jako podporucznik Wojska Polskiego wrócił do kraju.

Brał udział w obronie twierdzy Modlin, ale po krótkim pobycie w niewoli wrócił do Poznania. Szybko jednak podjął decyzję o dalszej walce i poprzez Węgry, Jugosławię dotarł do Francji, gdzie przyłączył się do tamtejszej Armii Polskiej. Po kapitulacji Francji, jak wielu innych polskich oficerów, trafił do Wielkiej Brytanii. Tam m.in. rozpoczął pracę na Polskim Wydziale Lekarskim Uniwersytetu w Edynburgu, gdzie obronił doktorat z biochemii. Ośmioletni pobyt na obczyźnie uważa za najaktywniejszy czas swego życia.

Do kraju powrócił w 1947 roku. Początkowo wykładał chemię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza oraz kończył ówczesny Wydział Lekarski tej uczelni. Z czasem kierował Katedrą Fizjologii i Biochemii Zwierząt Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu i Katedrą Biochemii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Potem na poznańskim Uniwersytecie Medycznym kierował Zakładem Biochemii i Analityki w Instytucie Pediatrii. Przez dwa lata przebywał na stypendium w Kanadzie, gdzie pracował m.in. w Zakładzie Biochemii Uniwersytetu w Toronto. Po 1989 stał się odnowicielem Korporacji Akademickiej Masovia, której członkiem był przed wybuchem II wojny światowej.

Do dziś Lech Działoszyński ma znakomitą kondycję. Wpłynął na to nie tylko fakt, że w młodości uprawiał wioślarstwo, ale również i to, że przez lata codziennym rytuałem była gimnastyka poranna.

- Ojciec zawsze uważał, że oficer polski musi chodzić prosto. Dlatego przy stole musieliśmy jeść z książkami pod pachami. Wynikało to także z szacunku dla ciała. Człowiek sprawny fizycznie jest sprawniejszy intelektualnie - opowiada syn Karol Działoszyński, poznański przedsiębiorca i polityk.

Profesor uprawiał gimnastykę tak długo jak mógł, później jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Stara się jednak ruszać, kiedy tylko może - ot, choćby po ogrodzie wokół domku letniskowego w Kamińsku. Fakt, że profesor jest chemikiem i lekarzem sprawił, że doskonale nauczył się słuchać swojego ciała i wielokrotnie jego własne diagnozy pomagały mu wyjść z różnych opresji. Śmieje się, że jednym ze smaczniejszych lekarstw jest przyspieszający krążenie koniak z wrzątkiem.

W ciągu dnia nigdy nie zabraknie mu czasu na modlitwę, a potem słuchanie radia. Ze względu na kłopoty ze wzrokiem profesor korzysta ze specjalnej maszyny, która pomaga mu w czytaniu. Gdy spisywał swoje wspomnienia, wcześniej nagrywał kolejne fragmenty, które potem były przepisywane na komputerze. Ponownie je czytano i wygładzano co trzeba. Aktualnie profesor pracuje nad kolejnym tomem wspomnień. Jest bowiem jedynym łącznikiem z wiekiem XIX w rodzinie i pamięta to, czego już dziś nikt inny nie pamięta.

O swoich relacjach z ojcem Karol Działoszyński mówi tak:

- Relacje synów z ojcem czasami bywają trudne. Tym bardziej że urodziłem się, gdy ojciec miał już 44 lata. Gdy chodziłem już do szkoły, ojciec próbował uczyć mnie różnych rzeczy, choć to po prostu nie zawsze wychodziło. Wszystkie próby podciągania mnie w szkole przeważnie kończyły się lekką awanturką, że czegoś nie wiem, a powinienem. Dziś wspominam to ciepło i miło. Pamiętam jak tato uczył mnie budowy nerki i to mu się nie udało. Potem byłem tym, który źle mówił po angielsku. Do momentu, kiedy zdałem na piątkę egzamin potrzebny do tego, abym mógł jako student dorobić na Międzynarodowych Targach Poznańskich.

Lech Działoszyński zawsze zostawiał dzieciom prawo wyboru. Nie narzucał im, co mają studiować. Córka Anna wybrała medycynę, Tomasz miał być stomatologiem, ale potem studiował biologię. Najmłodszy Karol chciał, podobnie jak jego siostra, iść na medycynę, ale stwierdził, że nie będzie medykiem, bo bardzo nie lubi fizyki. Jako humanista wybrał nowy wtedy w Poznaniu kierunek - turystykę na AWF-ie.

- Ojciec nauczył mnie najważniejszej rzeczy w moim życiu - niezależności. Z poczucia niezależności i wolności wynika to, że musimy mieć wiedzę. Człowiek musi być dobrze wykształcony, aby móc z tych wartości korzystać - zauważa Karol Działoszyński, dodając, że trzeba było mieć charakter jego ojca, aby mogło się stać to, co się stało. - A więc najpierw obrona Modlina i powrót do Poznania. A potem ucieczka przez góry do Francji, do armii Sikorskiego. Ojciec nie chciał żyć tu, gdzie mu te wartości zabrano. Wszystko skończyło się dobrze, bo z Francji trafił do Anglii. Tam uczył się niezależności. Pierwsze co zrobił, to nauczył się angielskiego po to, aby móc wyjść na ulicę i porozumieć się z ludźmi.

Profesor Lech Działoszyński był zawsze bardzo religijny. Jest świeckim dominikaninem. Ale ta religijność bywała czasami powodem konfliktów w środowisku.

Karol Działoszyński mówi, że jego ojciec miał bardzo dobrych katechetów, którzy budowali fundamenty jego religijności. Ta religijność była pomocna w kontaktach ze światem zewnętrznym, bo człowiek musi mieć kodeks wartości. To pomaga w byciu dorosłym i wybieraniu drogi także w życiu politycznym, bo za tym idzie przesłanie: - Gdy dajesz dobro, to dobro do ciebie wraca. Ale przy tym wszystkim, gdy człowiek chce być wolny, musi akceptować innych i być otwartym. Bez otwartości nie ma wartości międzyludzkich - uważa syn.

O tym, jak ważną rolę w życiu Lecha Działoszyńskiego odgrywała niezależność świadczy fakt, że państwo Działoszyńscy w swym domu mieszkają sami, co jest godne podziwu, ale oni po prostu tak chcą.

Dawniej uczono wojaczki. Teraz wojaczki się nie uczy, ale naszym orężem są poczucie niezależności, wolności i godności. Nasz patriotyzm polega na czym innym. Na budowaniu Polski, której oni nie mieli szans zbudować do końca. Dobudowali do pewnego momentu i przyszła wojna. Potem nastąpiła zawierucha związana z komunizmem. Ojciec ma wybitne szczęście, że dożył czasów zmian i zobaczył, jak one wyglądają. Jak Polska wolna i niezależna rozwija się - ocenia Karol Działoszyński.

Patriotyzm kazał Lechowi Działoszyńskiemu iść i walczyć na Zachód. Wylądował w Anglii, a Polski Wydział Medyczny potrzebował młodych chemików. Tam w 1944 roku obronił doktorat i w 1947 wrócił do Polski. Chciał otworzyć fabrykę tranu. Niestety w ówczesnej rzeczywistości było to niemożliwe. Dlatego wrócił na uczelnię, gdzie potrzebowano młodych naukowców. Ówczesne władze nie czepiały się go, choć nauka była wtedy pod dozorem. Lech Działoszyński był redaktorem pisma Clinica Chemica Acta i utrzymywał kontakty naukowe z Zachodem. W tamtych czasach wyjazd na Zachód był tylko marzeniem, ale dzięki swoim kontaktom zaczął się przebijać przez żelazną kurtynę. Gdy na Akademii Rolniczej kierował Katedrą Fizjologii Zwierząt, pojechał na dwa lata na kontrakt do Kanady. Gdy wrócił, ówczesny uczelniany sekretarz partii tak zatruwał mu życie, że zmienił pracę.

Dla Karola Działoszyńskiego ważne było też i to, że po trzeciej klasie liceum mógł na zaproszenie stryja wyjechać do Anglii. To także było uczeniem się wolności i niezależności. Dawało mu niezależność ekonomiczną. Stan wojenny zastał go z ciężarną żoną w Londynie. Mógł tam zostać, ale wzory, jakie dał mu ojciec, zdecydowały o tym, że dziś mieszka w Polsce.

- Poznałem tamto środowisko. Chodziłem do klubu "Biały orzeł". Tytułowanie się panami pułkownikami było trochę komiczne, ale będąc w Anglii nauczyłem się też historii Wschodu, czytając to, co w Polsce było niedostępne.

Wrócili z żoną do kraju, bo tak nakazywał wewnętrzny patriotyzm. Brat Karola Tomasz został na Zachodzie i dziś mieszka w Kanadzie.

A tak o swych relacjach z dziadkiem mówią przedstawicielki młodego pokolenia: wnuczki Ewa Działoszyńska i Karolina Służewska-Woźnicka.

- To mój jedyny dziadek, jakiego poznałam - opowiada Ewa. - Gdy byliśmy młodsi, często w domu dziadków w Kamińsku podczas spacerów bawiliśmy się w "20 pytań". Dziadek zawsze się pytał, czy chodzi o rzecz organiczną czy nieorganiczną, przeźroczystą czy nieprzeźroczystą, widzialną czy niewidzialną. Tylko raz nie odgadł pojęcia wymyślonego przez jedną z kuzynek. Zawsze miał dużo cierpliwości, a nas jest jedenaścioro wnucząt. Mój brat pamięta, że gdy przyjeżdżaliśmy, dziadek stwierdzał, że przyjeżdża szarańcza. Ale dziś tamte czasy mile wspominamy.

Pomagałam dziadkowi w tworzeniu jego książki "Moje lata nieutracone". Zrobiłam to, ponieważ była to okazja do częstszego kontaktu. Odsłuchiwaliśmy taśmę, którą wcześniej dziadek nagrywał. A poza tym dziadek zawsze zachęca nas do wygłaszania swoich poglądów i ceni sobie szczerość. A ja cenię go za to wszystko, czego dowiedziałam się o nim podczas czytania jego wspomnień - za to, że walczył podczas II wojny światowej, a jak sam opowiada - miał takiego ducha, że mając sześć lat chciał walczyć w I wojnie światowej.

Wielkim fenomenem jest też dla mnie jego miłość do babci i to, że są już ze sobą 63 lata, licząc od daty ślubu. Podziwiam, że można tak bezgranicznie i bezwarunkowo kochać. Na razie nie mam męża, a dziadek ciągle wspomina, że chciałby być na moim ślubie.

- Jestem drugą wnuczką pod względem starszeństwa - mówi Karolina. - Najstarsza jest Patrycja Działoszyńska. Z dziadkiem mieliśmy zawsze bardzo bliskie relacje. W dzieciństwie często bywaliśmy w domu dziadków w Kamińsku. Często odbywałam z dziadkiem długie spacery po okolicznych leśnych duktach czy wokół jezior. Przy okazji prowadziliśmy naukowe dyskusje. Tym rozmowom zawdzięczam naukę logicznego myślenia. Ta żyłka naukowo-dydaktyczna przełożyła się na nasze losy, bo ja jestem adwokatem i uczę aplikantów. Oprócz tego dziadek uczył nas wiedzy praktycznej. Z dziadkiem rąbałam też drewno i paliliśmy w kominku - opowiada Karolina Służewska-Woźnicka.

Od momentu, gdy w życiu Karola i Beaty Działoszyńskich pojawiły się dzieci, Wigilia Bożego Narodzenia odbywa się w ich rodzinnym domu w podpoznańskim Baranowie.

Wieczór rozpocznie modlitwa za tych, których nie ma przy stole i krótka homilia profesora. Młode pokolenie czytać będzie Pismo Święte. Wigilijna wieczerza rozpocznie się od grzybów w cieście, dania pochodzącego z rejonu Częstochowy, skąd pochodzi żona Lecha Działoszyńskiego - Barbara. Nie ma makiełek, ale jest makowiec. Będzie zupa rybna i barszcz. No i karpie. A dla seniora rodu od kilku lat specjalnie przygotowywany gotowany pstrąg lub łosoś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski