Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Goście ustąpili miejsca

Marcin Kostaszuk
Na początek Herbie Hancock oczarował dwa tysiące widzów słowami.
Na początek Herbie Hancock oczarował dwa tysiące widzów słowami. Fot. Waldemar Wylegalski
Słuchając publiczności, wychodzącej z Areny po koncercie sekstetu Herbie Hancocka, można było popaść w schizofrenię: jedni oddychali z ulgą, że "dotrwali do końca", dla innych spotkanie z legendą jazzu było źródłem nieledwie ekstazy. Kto miał rację?

Zanim muzycy weszli na scenę, zaistniała sytuacja dość zabawna. Niemal cały sektor na płycie Areny, okazał się pusty - nie wypełnili go zaproszeni przez miasto Poznań goście konferencji klimatycznej. Szczęśliwi z tego powodu byli za to posiadacze tańszych biletów na trybuny, którzy ową lukę szybko zapełnili - zamienili wprawdzie wyściełane fotele na paskudne, składane krzesełka, ale mieli szansę nie tylko usłyszeć, ale też zobaczyć bohaterów wieczoru.

- Czasem mu zazdroszczę. On swój instrument może schować do kieszeni, podczas gdy ja w moim mogę się co najwyżej położyć spać - takimi żartami (w tym wypadku z harmonijkarza Gregoire Mareta), Herbie Hancock zdobył serca widzów zanim jeszcze usiadł do klawiatury swego fortepianu. Zaczął tak, jak wszyscy sobie wymarzyli - fantastycznymi tematami, w których gówną rolę grał właśnie jego instrument. Utwór "Proof" ("Dowód") był dowodem jego charyzmy, podobnie jak następujący po nim "Visitor".

Podział publiczności co do oceny koncertu musiał nastąpić właśnie od tego momentu. Hancock, który wcześniej wyznał, że skład jego zespołu jest incydentalny i powstał z myślą o tej jednej trasie koncertowej, trochę nie opanował muzyków. Nie ulega wątpliwości, że każdy z nich był znakomity, ale nie wszystko im się udało. Fantastyczne były na przykład momenty, w których trąbka Terence'a Blancharda zgrywała się z ciekawie brzmiącą harmonijką Mareta, ale już samodzielne popisy tego drugiego były po prostu męczące (choć dla wielu imponujące).

Podobnie było z pochodzącym z Beninu gitarzystą Lionelem Loueke, którego świetne dialogi z liderem (jego gitara brzmiała zresztą trochę jak... syntezator), wolę zapamiętać bardziej, niż solowe popisy. Kto widział w akcji Tommy'ego Emmanuela, tego z pewnością nawet bębnienie palcami o obudowę gitary niczym nie zaskoczyło. "Cantaloupe Island" i "Chameleon" były niewielką pociechą dla tych, którym zabrakło bardziej wyrazistego dowodu obcowania z jednym z największych nazwisk jazzu w historii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski