Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urzędnicy prawie zniszczyli ich firmy. Oni przetrwali i walczą

Norbert Kowalski
Anna Kubis przez pięć lat walczyła z celnikami o sprawiedliwość. W tym czasie jej firma prawie upadła. Ostatecznie jednak sąd przyznał jej rację i nie musiała płacić kary. Zbigniew Schneider jedną sprawę z celnikami już wygrał. Teraz walczy w kolejnej
Anna Kubis przez pięć lat walczyła z celnikami o sprawiedliwość. W tym czasie jej firma prawie upadła. Ostatecznie jednak sąd przyznał jej rację i nie musiała płacić kary. Zbigniew Schneider jedną sprawę z celnikami już wygrał. Teraz walczy w kolejnej Paweł Miecznik
– To było niedowierzanie. Zastanawiałam się skąd mam wziąć tyle pieniędzy. Jak to zapłacić. Mimo że minęło już trochę czasu, to nie da się o tym zapomnieć. Ta sprawa stale wraca we wspomnieniach – opowiada Anna Kubis, właścicielka składu opału w Krzycku Wielkim. Jej firma prawie upadła przez błędne decyzje urzędników.

W 2008 roku leszczyńscy celnicy nałożyli na Annę Kubis 350 tys. zł podatku akcyzowego za sprzedaż oleju opałowego niezgodnie z przepisami. Po latach okazało się, że niesłusznie. Jej firma prawie upadła. Ona sama do dzisiaj nie może uwierzyć, przez co wtedy musiała przejść. Nie jest, niestety, wyjątkiem. Podobny cios dosięgnął również Janusza Ekierta. On nie miał tyle szczęścia co Anna Kubis. Właściciel niewielkiej stacji benzynowej w Gołańczy musi zapłacić jeszcze ponad 600 tys. zł kary.

Widmo jeszcze większej, bo prawie dwumilionowej kary, wciąż wisi nad Zbigniewem Schneiderem. Mimo że miał wszystkie potrzebne dokumenty, Izba Celna w Poznaniu uznała, że sprzedawana przez niego melasa do kominków powinna zostać obłożona akcyzą. W sprawie karnej poznański sąd zmiażdżył celników. Sprawa cywilna wciąż jeszcze trwa.

Czuła się jak przed plutonem egzekucyjnym
Anna Kubis od 2000 roku prowadzi niewielki zakład w Krzycku Wielkim, w którym sprzedaje materiały opałowe. W 2006 roku przyszła do niej kontrola z urzędu celnego w Lesznie.

- Do tego czasu firma rozwijała się bardzo dobrze i stale przybywało nam klientów - opowiada.

Po dwóch latach poznała wyniki kontroli. Urząd celny naliczył jej akcyzę za sprzedaż oleju opałowego z tzw. odmierzacza paliw, którym w praktyce był zwykły wąż z pistoletem do nalewania paliw. Miała zapłacić ponad 350 tys. zł.

- W ciągu ośmiu lat działalności firma nie była nawet w stanie tyle zarobić. Wszystkie pieniądze przeznaczaliśmy na jej dalszy rozwój - mówi z nieukrywanym rozżaleniem Anna Kubis.

Zgodnie z polskim prawem akcyza w przypadku oleju opałowego jest niższa, gdy jest on sprzedawany na cele grzewcze, a nie napędowe. Celnicy w Lesznie uznali jednak, że Anna Kubis sprzedawała olej z odmierzacza paliw, co kwalifikowałoby się pod nałożenie większej akcyzy. Problem jednak w tym, że do dzisiaj nie ma tak naprawdę żadnej definicji, czym jest odmierzacz.

- Powinien w końcu powstać jednoznaczny opis. A tworząc nieprecyzyjne prawo z lukami, państwo naraża się na spory sądowe i naruszenie swojego autorytetu - nie ma wątpliwości mecenas Piotr Lewczyk, który reprezentował Annę Kubis.

Decyzję celników w Lesznie podtrzymała Izba Celna w Poznaniu. Nie pomogły zapewnienia, że Anna Kubis od każdego klienta pobierała oświadczenie, iż olej opałowy jest sprzedawany na cele grzewcze. Kobieta odwołała się od decyzji celników do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Poznaniu. I sprawę wygrała. Sąd uchylił decyzję nakazującą zapłatę akcyzy. Mimo tego już wcześniej celnicy zdążyli mocno utrudnić działalność jej firmy. Na wniosek urzędników zablokowano bowiem jej konta firmowe i osobiste, w rezultacie czego bank odmówił jej przedłużenia kredytu obrotowego.

- Wszystkie dokumenty były już przygotowane. Bank chciał mi przedłużyć kredyt obrotowy na następny rok. Jedynie dlatego, że miałam zablokowane konto i nie było na nich obrotu, bank ostatecznie się z tego wycofał… - wspomina Anna Kubis.

Izba Celna odwołała się jednak od wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego do Naczelnego Sądu Administracyjnego w Warszawie. A ten nakazał ponownie rozpatrzyć sprawę w WSA. Za drugim razem sąd przyznał rację celnikom. Tym razem to Anna Kubis złożyła odwołanie do NSA.

- Bałam się, że ta sprawa nigdy się nie skończy, a ja byłam już na skraju załamania nerwowego. Myślałam: "Niech mi zabierają wszystko, co mam, byleby mi dali w końcu spokój" - wspomina Anna Kubis.

Jej obawy były całkowicie uzasadnione, tym bardziej że celnicy chcieli jak najszybciej ściągnąć rzekomo zaległy podatek, zanim jeszcze okazałoby się, czy mieli prawo to zrobić. Szansą dla właścicielki sklepu było jedynie wstrzymanie egzekucji. I taką decyzję podjął Wojewódzki Sąd Administracyjny.

- W wyjątkowych sytuacjach sąd może wstrzymać wykonanie egzekucji. A ta sytuacja należała do wyjątkowych. Było niebezpieczeństwo wyrządzenia znacznej szkody oraz spowodowania trudnych do odwrócenia skutków, którym byłaby utrata płynności finansowej i likwidacja przedsiębiorstwa - tłumaczył Tadeusz Geremek, ówczesny wiceprezes i rzecznik WSA w Poznaniu.

Z kolei sama Anna Kubis przyznaje: - Czułam się tak, jakbym stała przed plutonem egzekucyjnym i ktoś w ostatniej chwili odwołał wyrok śmierci.

Przez następne lata kwota, którą miałaby zwrócić urzędowi celnemu, wciąż rosła. Wszystko z powodu kolejnych odsetek. W 2013 roku wynosiła już ponad pół miliona złotych. W tym czasie jednak Naczelny Sąd Administracyjny w końcu rozstrzygnął, że wąż z pistoletem, z jakiego Anna Kubis nalewała olej, to jeszcze nie odmierzacz paliw ciekłych i nie można sprzedawanego przy jego pomocy oleju opałowego traktować automatycznie jako olej napędowy.

W końcu w listopadzie 2013 roku pięcioletnia gehenna Anny Kubis dobiegła końca. Naczelny Sąd Administracyjny przyznał jej rację, a w swoim uzasadnieniu zmiażdżył Ministerstwo Finansów, któremu już wcześniej zarzucił, że nie wskazało w przepisach, które konkretnie urządzenia do nalewania oleju opałowego spełniają wymogi odmierzacza paliwa, a które nimi nie są.

- Poczułam ogromną ulgę. Rozpłakałam się, bo do końca nie wierzyłam, że możemy z tego wyjść. Rok trwało, zanim zaczęło do nas docierać, że naprawdę to wygraliśmy. Jednak to w ogóle nie powinno mieć miejsca. Jeśli sprzedaje się olej opałowy na cel grzewczy, a nie do napędu silników, to dla mnie to było logiczne, że nie mogą nas za to ukarać. A jednak... - mówi Anna Kubis.

I przyznaje, że mimo iż od zakończenia sprawy minęły już prawie dwa lata, wciąż nie potrafi o niej zapomnieć.

- Cały czas tym żyję i jeśli słyszę, że ktoś ma takie same problemy i nie może z nich wyjść, to wszystko do mnie wraca jak bumerang. Mnie się udało wygrać, ale trzech moich znajomych, którzy znaleźli się w identycznych kłopotach, zapłaciło za nie życiem - mówi.

Obecnie próbuje jeszcze z powrotem udźwignąć firmę. - To mały rodzinny biznes. Udaje się powoli wyjść na prostą. Gdyby nie ludzie dobrej woli, to nasza firma by nie przetrwała - kończy Anna Kubis.

Identyczna sprawa - zupełnie inny wyrok
Bardzo podobny problem jak Anna Kubis ma teraz Janus Ekiert, jeden ze współwłaścicieli niewielkiej stacji paliw w Gołańczy. Prowadzi ją od 1998 roku. Sprzedaje benzynę, lecz także olej opałowy na cele grzewcze.

- W kwietniu 2009 roku przyjechały trzy osoby z Urzędu Celnego w Pile na kontrolę. Po trzech miesiącach stwierdzili, że wszystko jest w porządku, a sprzedaż oleju opałowego odbywa się zgodnie z przepisami - opowiada.

Tydzień później przyszła do niego jednak następna kontrola z tego samego urzędu celnego. Tym razem urzędnik dopatrzył się problemu w postaci… rzekomego odmierzacza do paliw. Półtora roku później Janusz Ekiert otrzymał pismo z urzędu celnego.
Był winny celnikom 700 tys. zł zaległej akcyzy.

- Nogi mi się ugięły. Wszystko robiłem zgodnie z prawem. Dla nas to kwota astronomiczna. Nie zarobiłem nielegalnie ani jednego grosza na tym oleju opałowym. Państwo nic nie straciło. Urząd celny półtora roku nas badał, prześwietlili każdego naszego odbiorcę i stwierdzili, że olej opałowy w ani jednym przypadku nie zmienił swego przeznaczenia, nikt nie wlał go do ciągnika i wszyscy klienci używali go na cele grzewcze - opowiada Janusz Ekiert.

Podobnie jak Anna Kubis odwołał się najpierw do Izby Celnej w Poznaniu. Ta decyzję celników z Piły podtrzymała. Tak samo jak następnie WSA.

- Widzi pan, jak to jest w Polsce. Dwie takie same sprawy, a sądy wydają zupełnie inne wyroki. Spłaciliśmy już 120 tys. zł. Zostało nam jeszcze ponad 600 tysięcy… - wzdycha Janusz Ekiert.

Sprawa trafiła następnie do Naczelnego Sądu Administracyjnego, który nakazał ją ponownie rozpatrzyć w WSA. Ten jednak znowu wydawał wyroki niekorzystne dla przedsiębiorcy, od których w najbliższym czasie ponownie złoży odwołanie do NSA. Decyzje sądów całkowicie wstrzymały rozwój jego firmy, która obecnie znajduje się na skraju upadku.

- Wpadamy w długi, ale będziemy próbowali z tego wyjść. Mieliśmy w planach już nawet był przygotowany projekt i zezwolenie na budowę, by założyć dystrybutor na gaz. Nie zrobiliśmy tego, bo jak zaczęła się sprawa, to każdy adwokat nam mówił, by nie inwestować, bo jeszcze wszystko nam zabiorą - mówi Janusz Ekiert.

Jego jedyną nadzieją na uratowanie firmy jest umorzenie spłaty pozostałej części długu przez urząd celny. I o to będzie wnioskował.

- Sprzedaż nam spadła co najmniej o połowę. Obecnie to wegetowanie na granicy opłacalności. Mamy cichą nadzieję, że gdyby nam umorzyli ten dług, to spróbujemy się odbudować - tłumaczy z wiarą w głosie.

I dodaje: - Ja i wspólnik mamy po 60 lat. Co mamy z tym zrobić? Nawet tego nie sprzedamy, bo jest hipoteka… Powoli nie dajemy już rady zdrowotnie. Stacja jest czynna trzynaście godzin na dobę. My jeszcze musimy jeździć na te wszystkie rozprawy. I tak ciągniemy tę biedę. W tym wieku, kto mnie gdzieś przyjmie do pracy…

Gorzej niż za czasów okupanta?

Od 2011 roku Zbigniew Schneider sprowadzał z Indii zapachową melasę do spalania w aromatycznych kominkach. Obecnie zawiesił działalność. Wszystko z powodu problemów, które ma z poznańskimi celnikami.

Jego kłopoty rozpoczęły się w 2013 roku, gdy poznańska Izba Celna oskarżyła go, że nie zapłacił akcyzy za melasę i nałożyła na niego kary wynoszące ponad 1,7 mln zł. Podczas kontroli celnicy mieli mu powiedzieć, że skoro wszystko, co sprowadza jest do palenia, to trzeba płacić akcyzę.

Kuriozalny w tej sytuacji był fakt, że już na samym początku, aby uniknąć jakichkolwiek kłopotów z fiskusem, Zbigniew Schneider zwrócił się do poznańskiej Izby Skarbowej z prośbą o interpretację przepisów podatkowych, dotyczących akcyzy i jego melasy. A ta nie miała wątpliwości, że melasa nie jest towarem akcyzowym.

Informację o tym miała otrzymać także Izba Celna w Poznaniu. Ponadto oprócz korzystnej interpretacji podatkowej, uzyskał również atest Państwowego Zakładu Higieny oraz odpowiedź z Głównego Urzędu Statystycznego, który zakwalifikował melasę jako produkt do odświeżania pomieszczeń i aromatoterapii.

- Nie obawiałem się kontroli, choć zaskoczyło mnie to, że inspektorzy pojawili się tak szybko - wspomina Zbigniew Schneider.

Równie szybko dopatrzyli się rzekomych nieprawidłowości w jego działalności i wytoczyli mu zarówno sprawę karną, jak i cywilną. W tej pierwszej przedsiębiorca został uniewinniony.

- Dowodów w tej sprawie nie zabrakło. Po prostu ich nie ma. Sąd zmuszony jest stwierdzić, że działania organów celnych w tej sprawie nie były zgodne z konstytucją - uzasadniał swoją decyzję sędzia Jacek Tylewicz.

- Sąd zmasakrował celników. Sędzia stwierdził, że to, co zrobił urząd celny, jest skandalem. A w pewnym momencie podczas rozprawy była nawet groteska. Urzędnicy zapytani, czy jeśli Zbigniew sprowadzi np. majeranek, który będzie nadawał się do palenia, będzie musiał płacić akcyzę, odpowiedzieli, że tak… - opowiada mecenas Dariusz Szyndler, który reprezentuje Zbigniewa Schneidera.

Sama Izba Celna nie potrafiła wyjaśnić, skąd wzięły się rozbieżności między jej decyzjami a interpretacją przepisów, przeprowadzoną przez Izbę Skarbową. Celnicy nawet nie odwołali się od tego wyroku. Mimo wygranej, cała sprawa i tak negatywnie wpłynęła na działalność jego firmy.

- Miałem już podpisane wstępne umowy z hurtowniami, które chciały kupić i dystrybuować ten towar. Jednak każdy się wstrzymywał i pytał mnie, na jakim etapie jest moja sprawa. Przez trzy lata sprzedaż mocno zmalała. Duże hurtownie miały to kupować, ale wciąż czekały… A Izba Celna zablokowała mi ten towar. Poniosłem duże straty, nie miałem żadnych zysków, a pieniądze, które zarobiłem, wydałem na prawników - opisuje.

Co więcej, wciąż musi zmagać się ze sprawą cywilną, w której celnicy żądają od niego zapłaty prawie 2 mln zł za rzekomo zaległą akcyzę.

- Jeśli jakoś przegram tę sprawę o 1,7 miliona złotych, to zostanie mi chyba tylko spakować się i stąd uciec… Z czego będę miał to zapłacić? - pyta retorycznie.

Z kolei mecenas Dariusz Szyndler nie ma wątpliwości, że organy państwowe nie są przychylnie nastawione do polskich przedsiębiorców.

- To już nawet okupant tak nie postępował, bo nie zarzynał kury znoszącej złote jaja. To państwo w państwie. W zaborze pruskim nawet jak Drzymała grał na nosie władzom, to i tak mu nic nie zrobili, bo wszystko było zgodnie z prawem. A tutaj jak człowiek prowadzi biznes, to tylko mu się to utrudnia - grzmi Dariusz Szyndler.

I dodaje: - Zniszczyć firmę jest bardzo łatwo. I w takim razie, jakie ma być zaufanie obywateli do państwa? Kto tu przyjedzie inwestować?

Sam Zbigniew Schneider zapewnia, że mimo iż na razie zaprzestał swojej działalności, ma zamiar wrócić do sprzedaży melasy.

- To mnie kosztowało już tyle czasu, nerwów i pieniędzy, że na pewno nie odpuszczę. Jak tylko wygram tę sprawę cywilną, to dalej będę sprzedawał ten towar - przekonuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski