Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pogotowie Rodzinne: Tu trafiają niechciane dzieci

Marta Żbikowska
Karolina czule co chwilę przytula półroczną Agnieszkę porzuconą przez matkę w lutym. - Nie oddam cię do DPS-u - mówi stanowczo.
Karolina czule co chwilę przytula półroczną Agnieszkę porzuconą przez matkę w lutym. - Nie oddam cię do DPS-u - mówi stanowczo.
Sąsiad mnie kiedyś pyta, jak ja to robię, że ciągle tu z wózkiem głębokim chodzę, a figurę mam cały czas taką samą - śmieje się Karolina Kałkowska. - Na początku to sąsiedzi w ogóle zagadkę mieli, skąd u mnie tyle dzieci.

Dyskretna tabliczka przy drzwiach domu na poznańskich Winogradach tylko częściowo wyjaśniła wątpliwości. Pogotowie rodzinne - mogą przeczytać na niej sąsiedzi. Nie wszyscy wiedzą, co to dokładnie jest.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.gloswielkopolski.pl/piano

Rodzinne pogotowie opiekuńcze Karolina Kałkowska prowadzi od siedmiu lat. Trafiają do niej maluchy zostawione w szpitalach, podrzucone do okna życia, zabrane rodzicom podczas policyjnych interwencji. To w domu Karoliny wiele dzieci poczuło pierwszy czuły dotyk, to tutaj doświadczyło bliskości, poznało ciepło drugiej osoby.

Czytaj także:
Przybywa porzuconych noworodków. Święta spędzą w szpitalach

Do Karoliny często trafiają noworodki, których matki zdecydowały się oddać dzieci do adopcji. Każda biologiczna matka ma 6 tygodni na przemyślenie decyzji i ewentualną zmianę zamiarów. W tym czasie maluszkiem zajmuje się Karolina ze swoją rodziną.

- Założenie pogotowia opiekuńczego to była decyzja nas wszystkich - przyznaje Karolina. - Bardzo dużo o tym rozmawialiśmy. Dyskusje trwały rok. Moja najmłodsza córka miała wtedy trzy latka, ale i ją pytaliśmy o zdanie.

Dzisiaj najmłodsza córka Karoliny ma 11 lat, najstarsza 19. - Jest jeszcze zbuntowana piętnastolatka, z którą prowadzę ożywione dyskusje o wszystkim, ale nigdy w naszym domu nie było wątpliwości dotyczących słuszności dokonanego wyboru - mówi Karolina. - Taką drogę w życiu wybrałam, uważam, że każdy ma jakieś swoje powołanie, misję do wypełnienia, ja mam taką, że zajmuję się dziećmi, których nie chcą biologiczni rodzice.

O tym, co robi, Karolina opowiada bez patosu, bez zadęcia, bez wielkich słów. Gdy bierze na ręce dziecko, nie musi mówić nic. Z wykształcenia Karolina jest pielęgniarką. Pracowała na oddziale noworodków w Szpitalu Świętej Rodziny w Poznaniu. Tam po raz pierwszy zetknęła się z dziećmi porzucanymi przez matki. Wtedy też wycięła sobie z gazety informację o możliwości założenia rodzinnego pogotowia opiekuńczego. Zainteresował ją ten temat, ale jeszcze wtedy nie była gotowa na taki krok. Kartka wypadła jej, kiedy w życiu przyszedł czas na zmianę. Z rodziną podjęła decyzję o tym, że będą prowadzić pogotowie.

- Każde dziecko, które do nas trafia, w jakiś sposób przynależy do naszej rodziny - mówi Karolina. - My wiemy, że to jest tymczasowe, że przyjdzie czas, kiedy z maluszkiem trzeba się pożegnać, ale kiedy jest tutaj, to jest nasz.

Karolina wspomina, jak opiekowała się dzieckiem, które miało odstające uszy. W przychodni ktoś rzucił od niechcenia: ale brzydkie to dziecko. - Wyskoczyłam wtedy jak lwica, że jak to, jakie brzydkie? W którym miejscu to dziecko jest brzydkie? Przecież jest piękne - opowiada Karolina. - A sama, jak mi przywieziono tego chłopca, powiedziałam: ale ma odstające uszy. Kiedy jednak stał się nasz, wypiękniał.

Pożegnania są trudne, choć nieuniknione. Najgorsze było pierwsze. Kiedy po pierwsze dziecko przyjechała rodzina adopcyjna, wszyscy płakali. - Ja ryczałam jak bóbr, moje córki zalewały się łzami, rodzice adopcyjni też płakali i nawet mój mąż - mówi Karolina. - Dzisiaj też zdarzają się takie wzruszające pożegnania. Są dzieci, które się u nas zasiedzą, bo mają nieuregulowaną sytuację prawną. Zawsze trudniej się z nimi rozstawać.
Pożegnaniom nie towarzyszą jednak łzy rozpaczy. To raczej żal połączony ze szczęściem. Bo gdy dziecko trafia do kochającej rodziny, wszyscy się cieszą. - Największą porażką jest dla mnie oddanie dziecka do domu pomocy społecznej - przyznaje Karolina. - Do tej pory miałam dwoje takich maluchów. Zawsze mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto pokocha te dzieci i da im prawdziwy dom.

Do DPS-u trafiają dzieci chore, których nikt nie chce adoptować ani wziąć do rodziny zastępczej. Dzisiaj Karolina martwi się o półroczną Agnieszkę, którą się opiekuje. Dziewczynka ma uszkodzony nerw wzrokowy, nie będzie widziała. Lekarze stwierdzili także uszkodzenia mózgu. Nie wiadomo jeszcze, jakie będą ich następstwa. Karolina czule przytula Agnieszkę, głaszcze jej delikatną główkę. - Nie oddam cię do DPS-u - mówi stanowczo.

Obok Agnieszki w łóżeczku śpi malutki Maksio. Chłopiec ma miesiąc. Matka zostawiła go w szpitalu. Za dwa tygodnie, jeśli nie zmieni zdania, rozpocznie się procedura adopcyjna.

W sąsiednim pokoju łóżeczko zajmuje Laura. Dwuletnia dziewczynka do pogotowia trafiła po raz trzeci. - Matka Laury pije. Twierdzi, że chce zajmować się córką, ale nie potrafi - opowiada Karolina. - Sąd wydaje więc decyzję o powrocie Laury do matki, za chwilę dziewczynka trafia znowu do nas. Jeden jej pobyt w domu z biologiczną matką trwał jeden dzień. Tyle ta kobieta wytrzymała bez alkoholu. Za drugim razem nie było Laury może trzy tygodnie. Teraz znowu jest u nas.

Wiadomo już, że sprawa Laury nie będzie prosta. Matka będzie o nią walczyła. Z jednej strony dobrze by było, gdyby wszystkie maluchy mogły spokojnie spać w swoich rodzinnych domach, ale Karolina tyle napatrzyła się na krzywdę, której dzieci zaznają od biologicznych rodziców, że nie ma już wątpliwości.

- Było u nas w sumie 53 dzieci - wspomina. - W żadnym przypadku umieszczenie ich tutaj nie było żadnym błędem ani pomyłką. Kiedy zdarzało się, że dzieci te wracały do swoich biologicznych rodziców, za jakiś czas znowu były u nas. Wracały poturbowane psychicznie, skrzywdzone, zaniedbane fizycznie.

Są jednak historie z dobrym zakończeniem. Karolina wspomina Jacusia z wrodzoną łamliwością kości. Dziecko trafiło do niej, bo rodzice go nie chcieli. Wstydzili się choroby, obawiali się reakcji sąsiadów, otoczenia, nie wiedzieli, czy podołają takiemu wyzwaniu jak opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem.

- Kiedy przyniosłam Jacusia do domu, położyłam i powiedziałam, co mu jest, moja rodzina zamarła. Mąż bał się go nosić, tylko średnia córka i ja miałyśmy odwagę, żeby wziąć go na ręce - opowiada Karolina. - Wtedy, w "Głosie Wielkopolskim" ukazał się pięknie napisany artykuł o Jacusiu. Kiedy przeczytali go mieszkańcy wsi, z której pochodziła rodzina chłopca, natychmiast zażądali wręcz, żeby Jacka przywieźć. Zobowiązali się też pomóc, gdy będzie taka potrzeba. Dzisiaj Jacuś to chyba najbardziej kochane dziecko. Ojciec go uwielbia, cała wieś naprawdę pokochała chłopca. Udało się go nawet na tyle wyleczyć, że już się tak nie łamie.
Albo dziewczynka, którą matka oddała zaraz po urodzeniu ze względu na złe warunki materialne. - Ci ludzie naprawdę znaleźli się w tragicznej sytuacji. Widać było, że jest jej trudno, a jednak podpisała zrzeczenie się praw - wspomina Karolina. - Zmieniła jednak zdanie i rodzice zabrali dziecko. Było to kilka lat temu, a dzisiaj widzę, że życie im się naprawdę dobrze ułożyło.

Karolina dużo rozmawia z rodzicami, którzy przychodzą po dzieci. Matek, które maluchy oddają, nie zna. Ale nie ocenia ich, nie krytykuje. Jeśli chodzi o zabicie noworodka czy porzucenie na pewną śmierć, to zupełnie inna historia. Ale matkom, które stanęły w obliczu tak dramatycznej decyzji, jak oddanie swojego dziecka, po prostu współczuje. Nie potępia ich.

- Większość postępuje tak, bo uważa, że to jest dla ich dzieci najlepsze rozwiązanie - uważa Karolina. - Zresztą, mnie też różnie ludzie oceniają.

Karolina nie przejmuje się tym, co ludzie gadają. A spotkała się już naprawdę z przykrymi słowami. - O, paznokcie ma pani pomalowane, to pewnie dużo czasu musi pani mieć - to jedna z łagodniejszych krytyk. Od ludzi, którzy myślą, że prowadzenie pogotowia opiekuńczego to biznes. - Niektórzy myślą, że my na tym, co robimy, zarabiamy tyle, że ludzi wynajmujemy do pracy, a sami tylko zyski czerpiemy.

Karolina od MOPR-u dostaje pensję. Za pracę 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu, bez wakacji, bez możliwości wzięcia urlopu zarabia niewiele ponad dwa tysiące złotych. Do tego dostaje od MOPR-u pieniądze na utrzymanie każdego dziecka w pogotowiu.

- Każdy urządza sobie życie tak, jak chce - mówi Karolina. - Ja wybrałam tak. Nie byłam nigdy za granicą i nie czuję takiej potrzeby, żeby tak daleko wyjeżdżać. Niektórzy potrzebują emocji czy wzruszeń, które wywołuje zwiedzanie obcych krajów. Mnie do szczęścia wystarczy radość, którą daje mi życie z moją rodziną i zajmowanie się tymi maluchami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski