Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Głęboka rysa na pejzażu życia

Redakcja
Marysia Piechowska
Marysia Piechowska Ewa Auer
O Marysi Piechowskiej, osiemnastolatce, która w wyniku niezwykle rzadkiej choroby nowotworowej straciła prawą rękę, o jej wielkim harcie ducha, talencie malarskim i marzeniach, by znów móc tworzyć piękne pejzaże i portrety - pisze Ewa Auer

Marysia Piechowska z Jastrowia ma dopiero 18 lat. Jest piękna, mądra i utalentowana. Chciała zostać malarką. Ale los postanowił, że jej to utrudni. Przez złośliwy nowotwór dziewczyna straciła prawą rękę.

Marysia umie maskować swoje nieszczęście. W oczy rzuca się tylko jej uroda, zgrabna figura. Ale kiedy jest bliżej, widać, jak rękaw czarnego sweterka lekko powiewa...

Dziewczyna jest silna, wydaje się dojrzalsza niż przeciętna osiemnastka. Trudno jej od razu przejść do rzeczy, wyraźnie woli wspominać dobre czasy, kiedy malowała.

Słonie w kapeluszach z kwiatami na głowie
Już w przedszkolu interesowały ją kredki i pędzle. - Najczęściej malowałam słonie w kapeluszach, z kwiatami na głowie. Pierwszy konkurs wygrałam już w podstawówce. Pamiętam, że mieliśmy namalować martwą naturę. Ja skupiłam się bardziej na tle, całe je zapaciałam na kolorowo. Potem się okazało, że jako jedyna ze szkoły znalazłam się w finale ogólnopolskim.

W szkole szybko się utarło, że jak konkurs, to wiadomo: Marysia namaluje i wygra. Chodziła na dodatkowe zajęcia plastyczne, jeszcze w gimnazjum. Malowała wszystko: martwą naturę, pejzaże, portrety. Znajomi nie musieli nawet jej pozować. Przysyłali zdjęcia, a ona kopiowała je ołówkiem na papier. Była w tym naprawdę dobra, zaczęła nawet na tym nieco zarabiać.

Rok temu kupiła płótna. Na profesjonalne farby nie było jej stać.
- W tygodniu potrafiłam namalować dwa obrazy. Zamykałam się w pokoju i bez przerwy siedziałam
przed płótnem, nawet osiem godzin - wspomina.

Ból - przegapiony złowieszczy zwiastun
18 lat skończyła w czerwcu. We wrześniu rozpoczęła trzecią klasę technikum ekonomicznego w Złotowie. Ma już kilka nieobecności przez kontrolne wizyty w szpitalach. Ale jest pewna, że materiał nadrobi. Jeszcze pół roku temu było znacznie gorzej.

Ból prawej ręki po raz pierwszy poczuła jakieś siedem lat temu.

- To było dziwne uczucie. Wewnętrzną stroną dłoni o coś dotknęłam i nagle przeszył mnie ogromny ból, aż do ramienia.

Miała wtedy 11 lat. Opowiedziała o tym mamie. Poszły do lekarza. Diagnoza: nadwerężenie nadgarstka. Żadnych badań, żadnego prześwietlenia ręki. Ból pojawiał się coraz częściej. Przy kolejnych wizytach u lekarza słyszała ciągle to samo: przesilenie. Myślała, no tak, maluję, może ręka boli od trzymania pędzla?

- Na zewnątrz nic nie było widać. Dłoń była sprawna, nie bolała mnie przy żadnym ruchu. Tylko wtedy, gdy czegoś dotknęłam. W gimnazjum bałam się już ćwiczyć na wuefie, a lekarz twierdził, że ten ból pewnie sobie wymyślam, by dostać zwolnienie.

Latem ubiegłego roku we wrażliwym miejscu na spodzie dłoni, tuż przy nadgarstku pojawił się guzek. Znowu wizyta u miejscowego lekarza, który wtedy zlecił już prześwietlenie ręki. Ale niewiele z niego wynikało. Lekarz podejrzewał zespół cieśni nadgarstka (wynik ucisku nerwu) i skierował dziewczynę do pilskiego szpitala na usunięcie guza. Było lato 2010 roku. W szpitalu mamie Marysi powiedziano, by zadzwoniła w grudniu, bo wtedy będą zapisy i że może szykować córkę do zabiegu na wiosnę 2011!

Mama Marysi w grudniu przyjechała do szpitala, czując że więcej zdziała na miejscu niż przez telefon. Udało się, Marysię zapisano na luty. Wtedy są ferie i szpital wykonuje więcej zabiegów dla młodzieży. 7 lutego 2011 roku Marysia wylądowała na stole operacyjnym. Guz usunięto i wysłano do badań.

- Po operacji nawet nie wsadzili mi ręki w łuskę gipsową, tylko zabandażowali i kazali nią jak najszybciej ruszać. To może też był błąd - opowiada nieco z wyrzutem.

Wyrok brzmiał: sarcoma synoviale
Czekanie na wyniki badań histopatologicznych było stresujące. Gdyby coś było nie tak, szpital miał
dać znać w ciągu dwóch tygodni. Minął miesiąc. Cisza. Marysia odetchnęła.

- Pamiętam, był chyba środek marca. Siedziałam na lekcji, nagle nauczyciel wywołał mnie do dyrektora. W gabinecie czekała mama. Była zdenerwowana. Nie chciała nic mówić. Pojechałyśmy do lekarza. Spytał: jak ręka, jak się czuję? No... tak, zagadywał. I nagle: że mu przykro, ale to
nowotwór złośliwy.

Marysia lewą ręką zapisuje w zeszycie jego łacińską nazwę: sarcoma synoviale. To rzadki, szczególnie złośliwy mięsak, w ciągu roku w całym kraju wykrywane są dwa, może trzy tego typu nowotwory i to u ludzi po 50. roku życia.

- Nigdy wcześniej nie chorowałam, nie miałam nic złamanego, nawet obitego specjalnie. Dorobiłam sobie więc taką teorię, że te wszystkie choroby z dzieciństwa, których nie przeszłam skumulowały mi się w tej ręce - mówi z zadziwiającym spokojem, pogodzona z losem.

Potem wszystko już nabrało tempa. Marysia została skierowana na operację do kliniki chirurgii ręki im. Wiktora Degi w Poznaniu i na konsultacje do Centrum Onkologii na Garbarach. Tu zajął się nią onkolog Piotr Łaski, który jej leczenie prowadzi do dzisiaj. Marysi wykonano w końcu rezonans ręki. Okazało się, że nowotwór zajął już ścięgna, kości, tętnicę.

- Pamiętam dobrze tę rozmowę. Lekarz powiedział: możemy usunąć zajęte nowotworem miejsca, uzupełnić ubytki z innych części ciała, ale wtedy zostaje 5 procent szans, że nie będzie przerzutów. Albo amputujemy rękę, wysoko... i wtedy uratujemy życie. Pomyślałam: wolę żyć, niż leżeć z ręką w grobie. Co mi wtedy po niej? - mówi spokojnie.

Pamięć prawej ręki...

Decyzję podjęła szybko. Kiedy w maju wyjeżdżała z domu na operację, pomachała rodzinie tą prawą ręką. Jeszcze narysowała na niej uśmiech.

- I taki miałam prezent na 18. urodziny - wtrąca.

W czerwcu trafiła do Warszawy na chemię, bardzo silną. Miała długie blond włosy. Ścięła je króciutko, zanim zaczęły wypadać. Po drugiej chemii wyniki miała fatalne. Krew zamieniła się w wodę, schudła 8 kilo, dostała anemii.

- Ale za to inne wyniki były super! Śladu komórek nowotworowych, płuca czyste jak u dziecka, a to do nich najszybciej idzie przerzut.

Jeszcze nosi chustkę na głowie. Umie ją wiązać lewą ręką, zresztą wiele nią potrafi: wiąże sznurowadła przy trampkach, pisze, nawet kanapki robi. To w codziennym życiu ważne. Dla relaksu natomiast robi biżuterię. Wymyśla wzory, kupuje części w internecie, potem je składa. Pomaga sobie kolanami, w nie wkłada kombinerki. Jedyne, czego nie potrafi, to tak pięknie malować, jak kiedyś prawą ręką.

Dlatego tak bardzo chciałaby mieć już protezę, ruchomą w łokciu, z ruchomymi palcami. Jest przekonana, że wróciłaby do malowania, no i rękaw nie powiewałby na wietrze...
Brakuje jej tej ręki. Pamięta, jak jeszcze kilka dni po operacji budziła się rano i czuła dłoń na brzuchu. Była wtedy taka szczęśliwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Głęboka rysa na pejzażu życia - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski