Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czerwiec '56: Zemsta na poznańskiej prasie była okrutna

Maciej Roik
Janusz Marciszewski w 1956 pracował jako dziennikarz "Expressu Poznańskiego".
Janusz Marciszewski w 1956 pracował jako dziennikarz "Expressu Poznańskiego".
Gdy Poznań powstał przeciw władzy był dziennikarzem. Pamięta represje na prasie i to o czym się mówiło. Nie pisało, bo tu wersja była jedna: zajścia zostały sprowokowane przez agentów imperializmu. Wspomnienia z "czarnego czwartku" Janusza Marciszewskiego.

Wtedy pracowałem w "Expressie Poznańskim" - wspomina Janusz Marciszewski, który w 1956 roku był 33-letnim dziennikarzem. - Akurat miałem urlop. Mieszkałem na rogu ulic Mickiewicza i Słowackiego.

Rano do domu wbiegła sąsiadka i powiedziała, że w mieście coś się dzieje. A młody reporter postanowił koniecznie sprawdzić co.

- Poszedłem do drukarni koło kina Bałtyk. Na miejscu okazało się, że drukarze podobnie jak inni poznaniacy podjęli strajk. Pytałem: chłopaki, a wy nie pracujecie? - mówi Marciszewski. - Odpowiedzieli, że idą pod Zamek. Więc poszliśmy. To było jeszcze przed 10.

Plac już był pełen. Przepchnąć się w okolice Komitetu Wojewódzkiego PZPR lub pod sam Zamek było niemożliwe. - Pamiętam jak nagle z zamkowej wieży wyleciała szyba i roztrzaskała się o dziedziniec - mówi były dziennikarz. - Już wtedy w środku musiało być sporo osób.

Razem z grupą kolegów Marciszewski próbował się przedostać dalej, ale nie było jak.

- Nie chciałem brać czynnego udziału w rozruchach, dlatego po pół godzinie stwierdziłem, że bezpieczniej będzie wrócić do domu - mówi.

Okazało się, że przedostanie się w okolice ulicy Mickiewicza nie jest trudne. Tłum szedł bowiem w stronę ulicy Młyńskiej lub wciąż stał pod Zamkiem, gdzie skandowano hasła i śpiewano.

Strzały na ulicy
- Gdy z kilkoma kolegami doszedłem w okolicę mojego domu zaczęło się robić niebezpiecznie - wspomina Marciszewski. - Widzieliśmy jak na ulicę Mickiewicza z budynku ZUS spadają zagłuszarki. Na ulicę wjechał transporter opancerzony i wtedy padły strzały.

Nie wiadomo do kogo. Po prostu samochód wystrzelił.

- Widziałem jak kule ocierają się o asfalt. Aż leciały iskry - mówi ówczesny 33-latek. - Razem z kolegami schowaliśmy się w bramie. Nie każdy miał jednak tyle szczęścia.

Jednego z przechodniów postrzelono. - Dostał na wysokości łokcia - snuje opowieść Marciszewski. - Podszedł do nas z zakrwawioną ręką. Wśród nas był mój dobry kolega z AZS-u Jan Sałbania. Lekkoatleta po godzinach, a z zawodu lekarz laryngolog.

Razem weszli do jego mieszkania na pierwszym piętrze. Opatrzyli rany. To z pozoru nie było nic groźnego.

- Pamiętam, że Jan na odchodne powiedział mu, żeby lepiej poszedł do szpitala na Mickiewicza, bo może być tężec. Odpowiedział, że się boi - mówi Marciszewski.

Jak się okazało to była bardzo dobra decyzja. Bo wszystkich rannych spisywano, a po zamieszkach mieli kłopoty, bo wielu z nich traktowano jak czynnych uczestników Czerwca.

- Ktoś z sąsiadów mówił, że jakiś strzelec siedział na dachu jednego z budynków na Mickiewicza na wprost od ulicy Sienkiewicza - mówi Marciszewski. - Ale to było chyba jakieś nieporozumienie, bo widok na UB zastawiały kamienice.

Gdy 33-letni dziennikarz wrócił do domu, okazało się że nie ma jedzenia. - Żona mówiła, żebym poszedł po jakiś chleb - mówi Marciszewski. - Sklepy były zamknięte więc jedyną opcją była wycieczka do mamy na Wildę. Poszedłem w ciemno, bo telefonów nie było.

Okazało się, że rajd przez miasto jest bezpieczniejszy niż mogłoby się zdawać.

- Bałem się jakiegoś zamieszania w mieście, ale było zaskakująco spokojnie. Przeszedłem aż na koniec ulicy Wierzbięcice i nie spotkałem żadnego samochodu czy patrolu. Tylko ludzie przemykali przy budynkach - wspomina. - Równie spokojnie było, gdy wracałem. Jak podszedłem pod dom słyszałem tylko pojedyncze strzały z Kochanowskiego.

Małżeństwo starało się czegoś dowiedzieć od sąsiadów. - Od nas z domu nikt nie wychodził w pobliże Kochanowskiego. Ale z późniejszych relacji wiem, że ktoś widział jak manifestanci zdobywali hurtownię piwa. Podobno z browaru przy Dąbrowskiego zabrano też butelki do napełniania benzyną i rzucania.

Po kilku dniach Janusz Marciszewski dowiedział się kto pierwszy pokazał miejsce z bronią, czyli magazyn studium wojskowego przy UAM. Skład wskazał szermierz AZS-u Pax Pomarnacki. To była pierwsza zdobycz powstańców. I choć ze zdobytych karabinów nie można było strzelać (były podziurawione), można było zastraszyć np. milicjantów na posterunkach i tak zdobywać broń dalej.

- Pamiętam, że nazwisko tego szermierza pojawiało się później w trakcie procesów - mówi Marciszewski.

Gazeta była w sobotę
Choć w "czarny czwartek" dziennikarze i drukarze strajkowali, w piątek wszystko wróciło do względnej normy.

- Ja nie relacjonowałem tych zdarzeń. Pamiętam jednak, że obszerne publikacje pojawiły się zarówno w "Expressie", jak i "Głosie Wielkopolskim" - mówi ówczesny dziennikarz. - Oczywiście w redakcji mówiło się znacznie więcej niż można było napisać. Bo oficjalna linia była jedna: zajścia zostały sprowokowane przez agentów imperializmu. Tak trzeba było pisać.

Przez dwa dni po zajściach w mieście nie było pierwszego sekretarza Stasiaka, ale także kierownictwa redakcji "Gazety Poznańskiej" w tym zastępcy redaktora naczelnego Antoniego Perłowskiego, który zostawił na przechowanie u portiera gmachu przy Grunwaldzkiej swój rewolwer.

- Podobno razem z partyjną wierchuszką schował się w Puszczykowie. Ktoś widział jak razem jechali samochodem - mówi Marciszewski.

Po dwóch dniach redaktor wrócił.- Jakby nigdy nic się nie stało - mówi Marciszewski. - Bez konsekwencji się jednak nie obyło. Po raz pierwszy kierownictwo redakcji w całości zostało usunięte. Powód? Propagandowo nie potrafili zaradzić wypadkom poznańskim.

To był jednak tylko początek konsekwencji. - Zemsta była okrutna - wspomina Marciszewski. - Powstała komisja do weryfikacji czasopism. W ciągu następnych kilku lat w całej Polsce zlikwidowano dwa tytuły, a w samym Poznaniu cztery: "Wiadomości Literackie", "Kaktus", który był dodatkiem do "Głosu Wielkopolskiego", "Kurier Sportowy" i "Wyboje". To były dobre pisma.
Poznańscy dziennikarze o Czerwcu jednak nie zapomnieli. Jeszcze w latach 50. w "Kaktusie" "wypomniano" słynne zdanie premiera Cyrankiewicza, który powiedział, że ręka podniesiona na komunizm zostanie odrąbana.

- Jak pojechał z żoną do Indii w "Kaktusie" pojawił się zjadliwy rysunek satyryczny - wspomina Marciszewski. - Siedzą na słoniu, a przed nimi drogowskaz z napisem: 28061956 km. A na dole kierunek Poznań. Wydrukowano cały nakład. Od razu przyszedł nakaz, by wszystko wycofać. Kilka numerów poszło jednak do czytelników. W nowym wydaniu została tylko "odległość". Bez miejsca.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski