Przy okazji opowieści o wydarzeniach Poznańskiego Czerwca 1956 świadkowie tamtych wydarzeń najczęściej wspominają to, co działo się przed budynkiem Urzędu Bezpieczeństwa przy ulicy Kochanowskiego. Tam była przecież prawdziwa bitwa i ofiary śmiertelne... Ale na tyłach tego gmachu rozgrywały się w tym samym czasie również emocjonalne wydarzenia, które - choć miały inny ciężar gatunkowy - to jednak ich uczestnikom także dostarczyły chwil grozy.
CZYTAJ TEŻ:
CZERWIEC 56: MINUTA PO MINUCIE
- Wiem, bo tam byłem - mówi Lechosław Gawrecki. - A ponieważ ów epizod nie jest powszechnie znany, nie znalazłem jego opisu w żadnej szeroko dostępnej publikacji, to tym bardziej chciałbym go ocalić od zapomnienia...
Narastający niepokój
Lechosław Gawrecki miał wtedy niespełna 14 lat. W czwartek 28 czerwca 1956 roku stał w grupie liczącej ponad setkę nastolatków. Zdawali egzamin wstępny do liceum pedagogicznego. Tylko murowany płot dzielił szkolne boisko od gmachu UB. Jak zapamiętał tamten tragiczny dzień?
- Rankiem wyruszyłem pieszo z domu przy ulicy Chudoby (dziś Taczaka) na Jeżyce, na ulicę Mylną - wspomina Lechosław Gawrecki. - Centrum miasta wtedy było jeszcze spokojne. Szedłem zamyślony, bo tego dnia miały odbyć się egzaminy pisemne z języka polskiego i z matematyki, na następne dwa dni zaplanowano egzaminy ustne oraz sprawdzian praktyczny z uzdolnień muzycznych i plastycznych.
Egzaminacyjne wypracowanie zaczęliśmy pisać parę minut po ósmej. Nagle usłyszałem dziwne dźwięki, które skojarzyły mi się ze zrzucaniem desek z samochodu. To brzmiało jak takie głuche "klap, klap". Zastanawiałem się nawet, dlaczego tak długo rozładowują ten transport?
Tymczasem w szkole zrobiło się jakoś nerwowo, co chwilę ktoś wpadł do klasy, żeby szepnąć coś na ucho pilnującym nas nauczycielom. Ci natomiast okazywali narastające podenerwowanie i z każdą minutą coraz mniej się nami interesowali.
Wolności i chleba!
Atmosfera stała się bardzo nerwowa, ale uczniowie nie mieli pojęcia, z jakiego powodu. Mniej więcej po po godzinie zabrano im wypracowania i od razu, bez żadnej przerwy, kazano rozwiązywać zadania matematyczne. Nie było im jednak dane dokończyć egzaminu. Nagle bowiem nakazano młodzieży przerwać pisanie i wyjść na korytarz.
- Snuliśmy się więc po budynku, ciągle nie wiedząc, co się dzieje - opowiada Lechosław Gawrecki. - Zabijaliśmy czas wyglądaniem przez okno i w pewnej chwili zobaczyliśmy sunący ulicą pochód. Ludzie nieśli transparenty z hasłami: "Wolności i chleba", "My chcemy Boga". Wielotysięczny tłum kroczył miarowo po bruku. To robiło niesamowite wrażenie. A ja zrozumiałem, że dziwne odgłosy nie wydawały zrzucane deski, lecz drewniaki i robocze buty demonstrantów. Poczułem narastającą grozę, ale ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Próbowaliśmy z kolegami wybiec na boisko. Drzwi były jednak zamknięte, a stojący tam nauczyciel kazał wracać na górę.
Po jakimś czasie uczniów zebrano w sali i poinformowano ich, że za chwilę odbędą się zaplanowane na następne dni egzaminy ustne, i że w ogóle cały egzamin dziś się zakończy. A w przyszłym tygodniu należy przyjść na ogłoszenie wyników. Kiedy dokładnie?
- Tego nam już nie powiedziano, bo i skąd nauczyciele mieli wiedzieć, co się wydarzy w najbliższych dniach - podkreśla Lechosław Gawrecki. - Byliśmy zdezorientowani, a egzaminy ustne odbywały się już w ogromnym pośpiechu i w bardzo nerwowej atmosferze. Zdawali - jak się teraz domyślam - tylko ci, którzy źle wypadli na części pisemnej. Ja musiałem poprawić matematykę i wyliczyć jakieś zadanie na tablicy. Sprawdzian słuchu muzycznego trwał może minutę.
Potem jeszcze kręciliśmy się chaotycznie po szkole, wydawano nam bowiem sprzeczne polecenia. Ktoś mówił: "Możecie iść do domu". Ale kiedy dobiegaliśmy do drzwi, inny nauczyciel cofał nas na górę. I tak kilka razy.
Nietrudno sobie wyobrazić, co przeżywali wtedy dyrektor szkoły i nauczyciele, którzy czuli się za nas odpowiedzialni. Opowiadał mi o tym niedawno dr Zenon Chlebowski, wówczas 26-letni nauczyciel fizyki, mój późniejszy wychowawca. Już rano, idąc do szkoły, zauważył ciężarówki z żołnierzami jadące w kierunku Jeżyc. Na jednym ze skrzyżowań robotnicy pracujący przy tramwajowym torowisku siedzieli na wale i krzyczeli: "No to strajkujemy!".
Zdani tylko na siebie
W liceum pedagogicznym nauczyciele już od ósmej wiedzieli, że od Cegielskiego zmierza do centrum miasta pochód robotników, a na placu Stalina zbierają się tłumy. Ze zrozumiałych względów nie informowali jednak o tym uczniów, którzy mieli zdawać egzaminy. Dyrektor szkoły dzwonił do kuratorium po wskazówki, co robić. Usłyszał tylko: "Zaczynać egzamin". Potem, gdy wrzenie narastało i za płotem, wokół gmachu UB, robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, jeszcze kilka razy zwracał się do władz oświatowych i Komitetu Wojewódzkiego PZPR, ale już nie było z kim rozmawiać. Wszędzie panował coraz większy chaos i bałagan. Kadra szkoły była zdana na siebie.
Nauczyciele sami zdecydowali, że jeszcze tego dnia trzeba przeprowadzić i zakończyć cały egzamin, bo nie wiadomo, co będzie dalej. Domyślali się, że jeśli zdesperowani poznaniacy wyszli na ulice z żądaniami wolności i sprawiedliwości, to autorytarna władza zrobi wszystko, by dławić ten bunt. Wkrótce parę kroków dalej rozległy się strzały...
Co w tej sytuacji zrobić z dzieciakami? Jak wrócą do domu? Zatrzymać wszystkich w szkole? A jeśli tak, to jak długo? Wypuścić z budynku? Pod kule? Kadra szkoły była w rozterce, a młodzież pewnie nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co jej grozi.
- W końcu, gdy na ulicach trochę się uspokoiło, chyba około godziny czternastej, nauczyciele kazali nam szybko opuścić budynek i iść prosto do domu, nigdzie się nie zatrzymując - wspomina Lechosław Gawrecki. - Zastrzegli, żeby w żadnym wypadku nie iść do centrum miasta. - Tyle tylko, że spora część uczniów przyjechała do Poznania z okolicznych miejscowości, a od dziewiątej pociągi i autobusy już nie jeździły. Mój przyjaciel Wacław Strykowski, dziś profesor poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, wspomina, że kiedy tylko wyszedł ze szkoły, zatrzymał go jakiś niewiele starszy od niego chłopak z okrzykiem: "Chodź ze mną, zabili mi brata!". Przerażony 14-letni Wacek uciekł. Biegł w kierunku Gaju Wielkiego, gdzie mieszkał. Bagatela, 25 kilometrów! Większość tej drogi przeszedł pieszo…
Być bohaterem jak ojciec
A ja? Ruszyłem dokładnie w inną stronę, niż kazali nauczyciele - przecież tam tyle się działo! Stanąłem na rogu Dąbrowskiego i Kochanowskiego i... poczułem się jak bohater! Wszak mój ojciec to żołnierz Września i Cytadelowiec, człowiek, który nie bał się kul. Ja też chciałem być taki jak on. Jednak gdy usłyszałem tuż obok siebie huk wystrzałów i świst kul, zerwałem się do ucieczki. Jak przebyłem drogę do domu - nie pamiętam. Mama ucieszyła się na widok kolejnego szczęśliwie wracającego z miasta dziecka. A gdy zebrała już całą piątkę, zamknęła nas na klucz i nie wypuszczała przez następne dwa dni…
Kiedy w mieście był już spokój, poszedłem na ulicę Mylną i ku wielkiej radości zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych, choć egzamin zdawałem słabo. Podobnie jak Wacek Strykowski.
Od dr. Zenona Chlebowskiego wiem, że nauczyciele spotkali się w poniedziałek i z ulgą stwierdzili, że wszyscy żyją. Tylko jedna z nauczycielek rozpaczała po śmierci narzeczonego, który wyszedł na chwilę do kiosku po papierosy i już nie wrócił. Dosięgła go kula...
Od tamtych wydarzeń minęło ponad pół wieku - podsumowuje Lechosław Gawrecki. To sporo. Trudno jednak zapomnieć, w jak dramatycznych okolicznościach rozpoczęła się moja kariera pedagogiczna, która szczęśliwie trwa do dziś…
Sławomir Kmiecik
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?