Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czerwiec 1956: Lekarz w zranionym mieście

Sławomir Kmiecik
Antoni Łączkowski jest doktorem nauk medycznych, a w czerwcu 1956 roku był początkującym lekarzem i niósł pomoc rannym manifestantom
Antoni Łączkowski jest doktorem nauk medycznych, a w czerwcu 1956 roku był początkującym lekarzem i niósł pomoc rannym manifestantom Fot. Waldemar Wylegalski
Antoni Łączkowski, dziś 82-letni poznański laryngolog i foniatra, dr nauk medycznych, podczas Poznańskiego Czerwca 1956 - jako młody lekarz - robił to, co przystało osobie z jego profesją. Darł przyniesione z domu prześcieradła i pomagał opatrywać rannych manifestantów... - pisze Sławomir Kmiecik

Czekamy na wspomnienia
Poniżej przedstawiamy pierwszą opowieść w naszym cyklu, zainicjowanym z okazji zbliżającej się 55. rocznicy Poznańskiego Czerwca 1956. Osoby, które chciałyby na łamach "Głosu Wielkopolskiego" opowiedzieć o swoim (lub swoich bliskich) udziale w tych wydarzeniach i udostępnić zdjęcia lub inne pamiątki, prosimy o kontakt pod numerem telefonu: 61 860 60 82 lub pod adresem e-mailowym: [email protected]. Można także zgłaszać się osobiście w redakcji lub przesyłać spisane relacje pod adres: "Głos Wielkopolski", ul. Grunwaldzka 19, 60-782 Poznań, z dopiskiem "Czerwiec 1956".

Antoni Łączkowski miał wówczas 27 lat. Od dwóch lat był asystentem na Oddziale Laryngologicznym Szpitala Dziecięcego w Poznaniu - po 4,5-letnim stażu w Klinice Laryngologicznej poznańskiej Akademii Medycznej, gdzie pracę rozpoczął już jako student medycyny, po czwartym roku studiów.
- W "czarny czwartek" 28 czerwca 1956 roku jechałem tramwajem do pracy na godzinę 7 - wspomina Antoni Łączkowski. - Na przednim pomoście tramwaju stało dwóch robotników, z których wyższy mruczał nieprzychylne uwagi pod adresem stojącego obok w milczeniu milicjanta. "Darmozjady, czas kończyć z waszym panowaniem" - syczał robotnik, zupełnie nie zważając na to, że takie "wywrotowe" słowa mogą się dla niego źle skończyć.

ZOBACZ: ZDJĘCIE ANTONIEGO ŁĄCZKOWSKIEGO Z 1956 ROKU

- Byłem zdumiony milczeniem milicjanta, który jak niepyszny wysiadł, gdy tylko tramwaj zatrzymał się po zjechaniu z mostu Teatralnego - ciągnie opowieść dr Łączkowski. - Wtedy nie domyślałem się jeszcze, co dzieje się w mieście. Kiedy jednak wszedłem do Szpitala Dziecięcego przy ówczesnej ulicy Józefa (nie świętego Józefa!, ale jeszcze nie obecnej ulicy Bolesława Krysiewicza), zbliżył się do mnie kolega, lekarz pediatra, i półgłosem powiedział: "No to mamy lucky strike". Była to nazwa luksusowych, amerykańskich papierosów, ale w tej grze słów chodziło oczywiście o wyrażenie "strike" - strajk. Uśmiechnął się wymownie, po czym zamilkł, bo gęstniał tłum osób wchodzących do szpitala.

Ubek na noszach
Przez podwórze poszedłem na mój Oddział Laryngologiczny im. Józefa Stalina. Tabliczka z jego nazwą została umieszczona na drzwiach z inicjatywy ówczesnego ordynatora, który kiedyś z uśmiechem powiedział mi: "Tej tabliczki to nam wszyscy zazdroszczą, ale przecież nie może być dwóch oddziałów o tej samej nazwie".
Po krótkiej, codziennej odprawie lekarskiej udałem się na Oddział Niemowlęcy 02, na drugie piętro głównego budynku od strony ulicy. Jak zwykle zacząłem badać niemowlęta w asyście lekarzy oddziału, którzy odnotowywali moje spostrzeżenia dotyczące stanu otolaryngologicznego badanych dzieci.

Zauważyłem, że oddziałowa - persona bardzo wtedy ważna, bo partyjna - była wyraźnie niespokojna i co chwila wyglądała przez okno, obserwując niecodzienny ruch uliczny. W zdenerwowaniu niemal wykrzykiwała: "Kto podbuntował tych ludzi? Oni powinni pracować! Co to wszystko znaczy?". Nikt jednak nie odpowiedział na jej uwagi. Zajmowaliśmy się swoimi obowiązkami - podkreśla Antoni Łączkowski.

Po pracy w szpitalu pan doktor miał jeszcze godziny przyjęć w Przychodni Specjalistycznej przy ulicy Słowackiego 8/10, nowo zbudowanej w latach 1952-1954. W czasie badania kolejnego chorego niespodziewanie wniesiono mu do gabinetu - na zaimprowizowanych noszach - bladego ubeka w cywilu, który jęczał: "Żeby swoi tak mnie urządzili...".

- Po stwierdzeniu, że ten człowiek ma przestrzelone płuco, pobiegłem do sekretariatu, aby zatelefonować po karetkę pogotowia - opowiada dr Łączkowski. - Dyspozytor zwrócił się do mnie gniewnie słowami: "Jak mam przysłać kolejną karetkę, skoro już kilka innych mi ostrzelano?".

Podczas tej rozmowy zobaczyłem przez okno, jak tłum ludzi skręcał z ulicy Dąbrowskiego w kierunku mostu Uniwersyteckiego i Kaponiery. Na czele tego pochodu niesiono dużą biało-czerwoną flagę, wyraźnie umazaną krwią. Stojący obok mnie starszy urzędnik Ubezpieczalni Społecznej szeptał: "Panie doktorze, ja byłem w 1917 roku w Petersburgu, dużo tam widziałem. To się na pewno dobrze nie skończy. Patrz, pan!". To mówiąc, wskazał na odkrytą ciężarówkę wiozącą żołnierzy z karabinami, która jechała za tłumem.

Nagle ktoś ze zgromadzonych wskoczył do szoferki i wywlókł kierowcę na ulicę, a grupa ludzi z wciąż gęstniejącego tłumu wtargnęła na platformę ciężarówki i zaczęła wyrzucać na ulicę siedzących nieruchomo żołnierzy. Widziałem jak żołnierz padł na jezdnię, trzymając oburącz karabin. To była niezwykła, wręcz symboliczna scena, pokazująca, że zwykli ludzie, mieszkańcy Poznania, nagle stali się siłą. Nie mogłem jednak wyglądać przez okno, bo przed gabinetem czekali nieliczni wprawdzie, ale bardzo zdenerwowani chorzy, którzy na wizytę u laryngologa przyjechali z daleka. Niektórzy z nich byli po wielogodzinnej podróży.

Tu strasznie strzelają...
Po zakończeniu przyjęć w przychodni Antoni Łączkowski, przedostając się przez podwórza, wrócił do swego mieszkania przy ulicy Mickiewicza 22, na rogu Dąbrowskiego. Zastał tam siostrę żony, studentkę farmacji oraz jej kolegę, późniejszego męża, studenta politechniki. Oboje byli podekscytowani tym, co dzieje się na ulicach Poznania.

- Tymczasem zadzwonił telefon i byłem świadkiem nerwowego dialogu - wspomina dr Łączkowski. - Bardzo zaniepokojona matka Rogera dzwoniła z Sołacza i wołała do słuchawki: "Natychmiast masz wracać do domu!". A on na to: "Ależ mamo, tu strasznie strzelają, nie mogę wyjść". Matka nie dawała za wygraną i nalegała bez przerwy. "Wracaj do domu!" Chciała bezpieczeństwa dla syna i zapewne nie zdawała sobie sprawy z tego, że jego wyjście na ulicę byłoby ogromnym ryzykiem, bo zewsząd dobiegały odgłosy strzelaniny.

Wyjrzałem przez okno na podwórze, a tam dr Mieczysław Stabrowski, w białym fartuchu lekarskim i z biało-czerwoną opaską na ręce, opatrywał rannych, którzy siedzieli na betonie, opierając się o mur. Zbiegłem na dół, a dr Stabrowski zwrócił się do mnie: "Dobrze, że kolega przyszedł, bo skończyły mi się materiały opatrunkowe". Miał je chyba z apteki na rogu ulicy. Nie przerywając pracy, rzucił krótko: "Trzeba zaraz przynieść czyste prześcieradła".

Natychmiast pobiegłem do domu, gdzie moja siostra Teresa dała mi dwa lub trzy wyprasowane prześcieradła, które miały posłużyć za bandaże. Na podwórzu darliśmy je na niezbyt szerokie pasy, a dr Stabrowski używał ich do zakładania opatrunków rannym, którzy przekazywani byli od razu do pobliskiego szpitala, noszącego obecnie imię Raszei. Późnym popołudniem Antoni Łączkowski miał zastępować swego szefa w Przychodni Laryngologicznej PKP przy ulicy Chudoby (Skarbowej). Opłotkami i podwórzami przedostał się do mostu Uniwersyteckiego i Kaponiery. Trwała tam strzelanina.

- Skuliwszy się tylko, bez zastanowienia przebiegłem pod kulami przez ten niebezpieczny rejon miasta - opowiada poznański laryngolog. - W bramie przychodni kolejowej spotkałem strażnika w mundurze kolejarza. Ten starszy już mężczyzna powitał mnie słowami: "Panie doktorze, co pan tu robi? Czy nie widzi pan co się dzieje? Żadnych przyjęć tu dzisiaj nie będzie. Niech pan kupi ze dwa chleby i jazda do domu!".

Przekonawszy się, że żaden chory rzeczywiście się nie zgłosił, ruszyłem z powrotem w stronę ulicy Mickiewicza, skąd nadal dochodziły odgłosy strzałów. Z tej wyprawy zapamiętałem kilka osobliwych scen: kołujący wysoko samolot zrzucający chyba ulotki, młodego chłopaka ześlizgującego się ze skarpy, by zatrzymać wolno jadący pociąg, a także tłum ludzi wykrzykujących głośno hasła.

Sowiecka propaganda
Po powrocie do domu dr Łączkowski usiadł przy ebonitowym radioodbiorniku "Pionier", aby posłuchać wiadomości Radia Wolna Europa. - Kręcąc gałkami, nagle usłyszałem spikera mówiącego po rosyjsku - wspomina Antoni Łączkowski. - Informował, że w Polsce "wrogie elementy dezorganizacji opanowały Poznań" oraz, że należy zamknąć wszystkie drogi prowadzące do miasta. Ten komunikat zbulwersował mnie. Mimo iż zdawałem sobie sprawę z naszej ograniczonej suwerenności i uzależnienia od ZSRR, to jednak treść radiowego przekazu była tego oczywistym dowodem.

Na co dzień doskwierał nam wszystkim brak wolnego słowa, dlatego z satysfakcją patrzyłem na leżące na ulicy Mickiewicza urządzenia do zagłuszania zachodnich stacji radiowych. Ludzie strącili je z dachu Ubezpieczalni Społecznej przy ulicy Dąbrowskiego 12 i ze złością po nich deptali.
Tymczasem do naszego mieszkania wpadł rozgorączkowany 30-latek z pytaniem: "Czy jest ktoś wśród państwa, kto potrafiłby poprowadzić czołg? Bo zdobyliśmy czołg, ale nie możemy go wykorzystać" - tłumaczył. Patrzył przy tym wymownie na mnie, jakby wiedział, że od przeszło trzech lat mam prawo jazdy, co nie było wtedy powszechne. W tamtym czasie jeździłem jednak tylko na motocyklach, pożyczanych zresztą.

Zostałem w domu. Wieczorem pod naszymi oknami kilka razy przejeżdżał wojskowy gazik. Pojawiał się od ulicy Słowackiego, skręcał w Dąbrowskiego i po chwili znowu nadjeżdżał od Słowackiego. Siedziało w nim czterech żołnierzy strzelających na oślep w powietrze. Zauważyłem, że na rogu Mickiewicza i Słowackiego, za grubym słupem ogłoszeniowym, stał kilkunastoletni chłopak z kamieniem na sznurku. Kiedy wojskowy samochód znowu nadjechał, nastolatek z rozmachem rzucił spory kamień, który wpadł do gazika. Auto nagle przyspieszyło, skręciło w ulicę Dąbrowskiego i więcej się nie pojawiło.

Natomiast po zmroku między naszą i następną kamienicę wjechał czołg, z którego całą noc oddawano krótkie salwy. Także z innych rejonów miasta dobiegały odgłosy krótkich serii i pojedynczych strzałów. Byliśmy pełni obaw, co to oznacza dla wielu mieszkańców Poznania...
Następnego dnia, w piątek, z duszą na ramieniu udałem się do pracy wierny obowiązkom lekarza i poznaniaka. Bunt w mieście został stłumiony, ale w świadomości ludzi pozostał niezatarty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Czerwiec 1956: Lekarz w zranionym mieście - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski