Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grażyna Brodzińska: Mężczyzna ma urodę od urodzenia, kobieta musi trzymać rękę na... talii

Stefan Drajewski
Grażyna Brodzińska w tytułowej roli musicalu "Hello Dolly" w Poznaniu
Grażyna Brodzińska w tytułowej roli musicalu "Hello Dolly" w Poznaniu Paweł Miecznik
Z Grażyną Brodzińską, odtwórczynią tytułowej roli w musicalu "Hello Dolly" w poznańskim Teatrze Muzycznym, o sukniach, operetce i mężu, aktorze Damianie Damięckim - rozmawia Stefan Drajewski.

Wanda Wiłkomirska opowiadała mi kiedyś, że ma kajecik, w którym zapisuje datę koncertu, program i sukienkę, w jakiej wystąpiła. A wszystko po to, by uniknąć sytuacji, że założy tę samą suknię w tym samym mieście. A jak Pani, słynąca z pięknych strojów, sobie z tym radzi?
Jesteśmy dla publiczności i musimy sprawiać jej przyjemność. Nie byłoby aż takiej przyjemności, gdybyśmy występowały w tych samych sukniach. Kiedy otrzymuję propozycję koncertu, zawsze pada sakramentalne pytanie, a w jakiej sukni Pani wystąpi. A ja wolałabym, aby pierwsze pytanie dotyczyło repertuaru. Podobnie po koncercie, zwykle ludzie zachwycają się moimi toaletami, a ja chciałabym od razu się dowiedzieć, jak śpiewałam. Rozumiem panią Wiłkomirską. Mam dwa „kajeciki”, w jednym zapisuję program, a w drugim sukienki.

Jak Pani sobie radzi z przechowywaniem sukien koncertowych?
Mam różne kreacje: każda inna… wszystkie projektowane są dla mnie. Tak się szczęśliwie złożyło, że kiedy zamieszkaliśmy w nowym mieszkaniu, obok za ścianą było jeszcze jedno puste. Powiedziałam „mężu, chyba musimy przebić ścianę, bo nie mieszczę się ze swoimi kieckami”. No i stało się, mieszkanko zostało kupione. W piwnicy mam jeszcze dodatkową dużą szafę, w garażu też wisi kilka. Nie wiem, ile ich jest. Są wśród nich takie, które odkładam i po jakimś czasie do nich wracam. Ostatnio wyciągnęłam swoją pierwsza kreację, w której można mnie zobaczyć na pierwszej mojej płycie „Jestem zakochana”.

To jest Pani w znakomitej sytuacji, ponieważ Pani figura się nie zmienia.
A to wszystko przez te suknie, ponieważ muszę się w nie mieścić. Uwielbiam jeść, ale mam też rozum. Zamiast dwóch kotletów, musi mi wystarczyć jeden. W odróżnieniu od was mężczyzn, my musimy bardziej dbać o siebie. Zawsze powtarzam, że mężczyzna ma urodę od urodzenia, a kobieta musi trzymać rękę… na talii.

Jest Pani wierna projektantom swoich sukien?
Różnie z tym bywa. Pierwsze kreacje projektowała moja koleżanka – Dorota Kwiecińska, która sama chodzi ubrana młodzieżowo. Wszystkie jej suknie szyte dla mnie są ponadczasowe. Potem była firma Cymbeline. Szef Francuz zakochał się w Polce i w Polsce i chyba też mnie lubił, prototypy, które przyjeżdżały na pokazy do Warszawy, w większości zostawały u mnie. Za darmo!!! Mam też wiele kreacji projektu Marii Balcerek, wspaniałego kostiumologa operowego z Łodzi. Jej sukienki są fantastyczne i drogie. I słusznie, bo dzięki temu są niezniszczalne.

Czy z dobrze skrojoną suknią jest tak jak z dobrze napisaną piosenką lub arią?
Klasyka. Klasyka w ubiorze, w muzyce to są nieprzemijające wartości. I dlatego zawsze bronię operetki, którą uważam za najtrudniejszą dziedzinę sztuki. Trzeba bardzo dobrze śpiewać, trzeba być dobrym aktorem, umieć świetnie tańczyć i dobrze wyglądać. W operetce trzeba przechodzić od śpiewania do mówienia... Kondycja również nieodzowna.

Zaczęła Pani jednak od musicalu...
Kocham operetkę, ale uwielbiam też musical. Może dlatego, że skończyłam Studium Wokalno-Aktorskie legendarnej Danuty Baduszkowej, gdzie od pierwszego dnia studiów śpiewałam już na prawdziwej scenie. Mieliśmy grę aktorską, śpiew, taniec, szermierkę, a nawet judo. Pani Danuta rzucała nas na głęboką wodę! Po latach mogę sobie otwierać odpowiednie szufladki i wyjmować z nich to, czego reżyser żąda. Ponieważ zaczęłam, pracę w teatrze muzycznym, a nie w operze, chciałam być wszechstronnie do tej pracy przygotowana. Kiedyś grałam główną rolę w musicalu „Dwoje na huśtawce” w Operetce Warszawskiej i śpiewałam białym głosem, a kilka dni później Adelę w „Zemście nietoperza”. Byłam wtedy młoda i szalona, ale zawsze między tak różnymi rolami robiłam sobie jednak kilka dni przerwy. Teraz śpiewam w „Hello Dolly”, a kilka dni później będę się wcielać w Hannę Glavari w „Wesołej wdówce”. Będę jednak miała kilka dni na odpoczynek. Dbam o swoje struny.

Była Pani w zespole Teatru Muzycznego w Gdyni, Opery na Zamku w Szczecinie, Operetki Warszawskiej... Od wielu lat jest pani artystka niezależną. Nie brakuje Pani atmosfery, jaka panuje w zespole teatralnym?

Nawet bardzo. Danuta Baduszkowa nie była szczęśliwa, kiedy odchodziłam z Gdyni. Ale chciałam wystąpić z mamą w jednym spektaklu. W Szczecinie grałyśmy w „Machiavellim” Wasowskiego matkę i córkę – jak w życiu. Publiczność pędziła na Brodzińskie! Później była Operetka Warszawska i czas Teatru Muzycznego Roma. I kiedy skasowano nam teatr, kiedy z Romy musiał odejść Bogusław Kaczyński, a wraz z nim operetka, i ja odeszłam. Artysta musi ciągle wchodzić po szczebelkach do góry. Ja cały czas mam ochotę na wspinanie się. Same koncerty to za mało. Potrzebuję sceny, odczuwam potrzebę wcielania się w różne role, lubię pracować z koleżankami i kolegami. Jako widz lubię operetkę, musical, operę i teatr dramatyczny...

Bywa Pani na premierach męża – Damiana Damięckiego?
Oczywiście. Trzymam za niego kciuki.

A on na Pani premierach?
Tak, ale za każdym razem bardzo się denerwuje. Opowiadano mi, że na widowni śpiewa razem ze mną. Długo musiałam go namawiać, żeby przyjechał do Poznania na „Hello Dolly”. Mam nadzieję – udało się.

„Hello Dolly” to Pani powrót do Poznania.
Śpiewałam tutaj za czasów dyrekcji Daniela Kustosika. Jestem artystką do wynajęcia i jadę wszędzie tam, gdzie czekają na mnie interesujące propozycje. A ten musical to również powrót do inscenizacji Marii Sartovej. Spotkałyśmy się 10 lat temu w Gliwicach. Tamtejsi dyrektorzy długo mnie namawiali do przyjęcia tej roli, ponieważ wzbraniałam się ze względu na filmową Dolly, czyli Barbrę Streisand. Zaproszenie Marii Sartovej przyjęłam z satysfakcją. Dziękuję również za przychylność Dyrekcji. Mam do Marii absolutne zaufanie.

A jeśli w trakcie pracy okazuje się, że z tym zaufaniem krucho?
To zaczynamy dyskutować. I to twórczo.

Ostatnio nagrała Pani płytę z piosenkami dwudziestolecia międzywojennego. To nowy trop w Pani karierze.
Moim ukochanym śpiewakiem jest Placido Domingo, który nagrywał również piosenki. Kiedy usłyszałam w jego wykonaniu „Bésame mucho”, „La vie en rose” czy „Tango Jalousie”... to postanowiłam włączyć także te piosenki do swojego repertuaru. Chciałam być w ten sposób bliżej niego, a mężowi mówiłam, że musi to przeżyć. Bo to jest moja artystyczna miłość. A naszą piosenkę międzywojenną kochają wszyscy. Ja też!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski