Choć podgatunki to w muzyce rockowej rzecz wyjątkowo umowna, termin „hard'n'heavy” zawsze jawił mi się jako jeden z najbardziej zagadkowych. Bo przecież w miarę osłuchany fan nie powinien mieć kłopotu z odróżnieniem osadzonych riffów Deep Purple od galopującego heavy metalu Iron Maiden. Są jednak tacy, którzy od lat z powodzeniem balansują na granicy tych odmian rocka. Do tego grona zalicza się między innymi CETI, dowodzone przez jednego z najbardziej zasłużonych polskich wokalistów, Grzegorza Kupczyka. Wydany właśnie na 25-lecie istnienia zespołu album „Brutus Syndrome” doskonale definiuje to, czym owo hard'n'heavy jest.
Wśród dziesięciu utworów znajdziemy zarówno numery pachnące przełomem lat 70. i 80. ubiegłego stulecia i rodzącą się wówczas sceną New Wave of British Heavy Metal, jak i przywołujące późniejsze etapy tej drugiej dekady. Fakt, że płytę nagrano w rekordowym tempie czterech dni sprawia, że całość charakteryzuje pewien spontaniczny nerw oraz naturalne napięcie. W rezultacie czas spędzony z „Brutus Syndrome” mija niepostrzeżenie, a ochota, by ponownie wcisnąć „play” pojawia się niemal od razu po wybrzmieniu ostatniej sekundy.
Siłą nowego albumu CETI są proporcje. Dotyczy to zarówno doboru kompozycji, jak i ich aranżacji. Płytę otwiera rozbujany „Fight to Kill” (czy tylko ja dostrzegam zbieżność do otwierającego ostatni album Turbo „Myśl i walcz”?) i od razu nadaje całości klasycznie maidenowski ton. Riff kojarzący się z „Where Eagles Dare” Żelaznej Dziewicy gitara wygrywa unisono z basem. Ten ostatni, który od niedawna jest w zespole domeną Tomasza Targosza, wybijać się będzie tu jeszcze wielokrotnie, choćby w singlowym „Wizards of the Modern World”.
Ten gitarowo-basowy tandem, wsparty sprawną grą perkusji stanowi tu siłę napędową. Partie klawiszy, inaczej niż na poprzednich wydawnictwach zespołu Kupczyka, zajmują raczej drugi plan, przez co „Brutus Syndrome” brzmi bezpośrednio, mięsiście i chwytliwie. W świetnej dyspozycji jest w końcu sam lider. Kupczyk lwią część płyty zaśpiewał w środkowych rejestrach, często podbarwiając je wokalnymi harmoniami, a okazjonalnie wzbijając się na wysokie dźwięki. Podobnie jak w przypadku użycia klawiszy, na te wyżyny porywa się z wyczuciem, dzięki czemu przez cały czas czuć, że słuchamy rockowej płyty, a nie jakiegoś para-operowego kuriozum.
Nowe dzieło CETI to materiał jednolity, ale nie monotonny; równy, lecz nie jednowymiarowy. Prócz skocznych heavymetalowych hymnów, znalazło się na nim sporo numerów bardziej osadzonych, kładących nacisk na groove. Szczególnie dużo znajdziemy go w „Second Sin” czy „Run to Nowhere”. Zwłaszcza w tym drugim grupa brzmi chwilami jak Black Sabbath z nieodżałowanym Dio. Pełni dynamizmu dostarcza z kolei ballada „Somethin' More”, która mogłaby być brakującym ogniwem między Scorpions a Whitesnake.
Słucham „Brutus Syndrome” już któryś raz, a uśmiech nie schodzi mi praktycznie z twarzy. Płyty takie jak ta są świadectwem tego, że klasyczny rock i metal to nie relikty minionych epok, a ich twórcy to nie żadne dinozaury. Napiszę więcej – jeszcze długo nie będą się kurzyć w muzycznym lamusie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?