Od okresu powojennego niemal do końca lat 80. wykopki ziemniaczane były niemal doświadczeniem narodowym. Kopał każdy - wieś i miasto. W czasach stalinowskich pięćdziesiątych do pomocy w PGR-owskiej kampanii ziemniaczanej, oczywiście w czynie społecznym, oprócz uczniów, także pracowników miejskich fabryk i urzędów. Później praca przy wykopkach stała się domeną uczniów starszych klas szkoły podstawowej i szkół średnich, czasem dołączali studenci. I nie pracowali za darmo.
Wbrew temu, co się dziś zwykło myśleć, rzecz cała z ideologią niewiele miała wspólnego. - W latach 60. i 70. Polska była potęgą w produkcji ziemniaków - wspomina Józef Tomczak, wieloletni dyrektor kombinatu rolniczego w Brzeźnie. - U nas gniło ich więcej, niż produkowało się w Danii. Ziemniaki były wykopywane mechanicznie. Kopaczki - najpierw gwiazdowe, potem elewatorowe wydobywały bulwy na powierzchnię. Ale trzeba było jeszcze je zebrać. Nie było sposobu, żeby zrobić to wyłącznie siłami własnych pracowników. A uczniowie mieli okazję zarobić sobie na przykład na klasową wycieczkę.
Ale szkolne wykopki - jak niemal wszystko wówczas - były planowane na szczeblu województwa. - Umowa w tej sprawie została zawarta na najwyższym szczeblu: między Zrzeszeniem Państwowych Gospodarstw Rolnych a kuratorium - wspomina Tomczak. - Centralnie też powstawał grafik, według którego poszczególne klasy przyjeżdżały do pracy do gospodarstw.
Praca trwała sześć godzin z przerwą na posiłek regeneracyjny, który zapewniał PGR.
- Zawsze było jednakowe - i w podstawówce i potem w liceum - słodka czarna zbożowa kawa przywieziona w wojskowej kuchni polowej i kosze wielkich bułek z masłem i żółtym serem. Odliczone - wspomina Anna Szymańska, która pierwsze wykopki zaliczyła pod koniec lat 70.
W tej materii wiele jednak zależało od szczęścia. Bywały PGR-y, w których bułki obkładano wiejską szynką, bywały i takie, gdzie do pieczywa z margaryną dawano na zagryzkę kiełbasę, której świeżość - przynajmniej według ówczesnej oceny nastolatków - pozostawiała to i owo do życzenia.
Mimo to uczestnicy wykopków wspominają je na ogół z sentymentem.
- Każda okazja, żeby nie pójść do szkoły była dobra - wspomina Marcin Borowski, który w kampaniach ziemniaczanych uczestniczył na początku lat 60. - Praca nie była ciężka. Myślę o tych wyjazdach z sentymentem, choć o jakieś szczególne wspomnienia z jednodniowych wykopków oprócz bitew na ziemniaki trudno. Znacznie więcej ich wiąże się ze żniwami. Jeździłem na nie w czasie wakacji na kilka tygodni. Była i przygoda, i naprawdę dobry zarobek. Ale to już inna historia.
Marek Biernat kończył w początku lat 80. poznańską szkołę mechanizacji rolnictwa. Wykopki także tam stanowiły stały element roku szkolnego i to wcale nie w ramach praktyk.
- Były to były - nikt nie robił z tego afery - wspomina. - Śmialiśmy się tylko, że chodzenie z koszem po polu to sam szczyt mechanizacji. Tym, co wryło mi się w pamięć najbardziej, były tzw. bonanzy, które dowoziły nas do PGR-ów - obudowane przyczepy ciągnikowe, z prowizorycznymi ławkami, a często napisem "brak stopu" zamiast świateł. Dziś policja zatrzymałaby taki pojazd, zanim zdążyłby dobrze wyjechać na drogę. Wtedy - jeździły i jak widać nas dowoziły na miejsce bezpiecznie.
Dla niektórych uczestników przymusowe wykopki były doświadczeniem niemal traumatycznym.
- W naszej szkole w Wałczu na wykopki jeździli już uczniowie klas VII i VIII. Już wtedy nie znosiłam tych wyjazdów - opowiada Anna Szymańska. - Może ktoś uzna mnie za kujona, ale wolałam lekcje, nawet fizyki, której nie znosiłam niż kartoflisko, na którym czasem mżyło, czasem wiał silny wiatr, a czasem prażyło słońce. Po pierwszym dniu zasypiałam, mając pod powiekami niekończące się grządki obsypane wykopanymi kartoflami - mówi.
Zwłaszcza że udziału w kampanii ziemniaczanej trudno było uniknąć.
- Trzeba było przedstawić zwolnienie lekarskie! To od rodziców się nie liczyło. Zwłaszcza w liceum - wspomina Szymańska. - A za brak takiego i nieobecność - spadała ocena ze sprawowania na semestr. Tak nam przynajmniej wciskali nauczyciele, bo na koniec semestru nikt już nie pamiętał o wykopkach.
I co z tego, że atmosfera panowała jak na pikniku, a zabawy nie brakowało? Najlepszą było oczywiście rzucanie w kolegów ziemniakami. Czasem dochodziło do prawdziwych bitew.
Nauczyciele - choć razem z uczniami na wykopki jeździli, nie zawsze świecili przykładem i rwali się do pracy.
- Nauczycielki przegadywały z koleżankami cały pobyt. Natomiast mężczyźni, prawdopodobnie z nudów, zbierali ziemniaki razem z uczniami. Tak robił nasz wychowawca w liceum. Pomagał tym, którzy zostawali na końcu, a dziewczętom pomagał nosić do przyczep ciężkie kosze - opowiada Anna Szymańska.
Grupowe zbieranie ziemniaków miewało też prawdziwych entuzjastów.
- Nie dość, że na wykopki jeździłam, to nawet jedne sama zorganizowałam - chwali się poznanianka Ewa Kaczmarek. - W 1969 roku, na pierwszym roku studiów pojechaliśmy całym rokiem na trzy dni do PGR-u Napachanie. Absolutnie dobrowolnie - podkreśla.
Co czterdziestu humanistów skłoniło do udziału w takim przedsięwzięciu?
- Nikt wtedy nie myślał o organizowaniu wyjazdów integracyjnych dla studentów - wspomina kobieta. - Siłą faktu ledwie się znaliśmy, a za wszelką cenę chcieliśmy trochę się zgrać. No, i ktoś wpadł na pomysł wykopków. Poszłam więc do Związku Studentów Polskich, bo za pośrednictwem tej organizacji rzecz się załatwiało, zgłosiłam nasz akces i na trzy dni wylądowaliśmy w Napachaniu. Zakwaterowano nas - do dziś pamiętam wilgoć tej kwatery, zapewniono wikt i do pracy. Nie pamiętam, czy cokolwiek zarobiliśmy - jeśli tak - to kompletne grosze. Ale wyjazd zadanie spełnił - wróciliśmy, znając się już całkiem dobrze. Zresztą dla mnie - mieszczucha z krwi i kości i wcześniej wykopki były sporą atrakcją - mówi.
Nawet dla Anny Szymańskiej wspomnienia z wykopków mają jednak sentymentalną nutę.
- W szkole średniej wykopki były też okazją do nastoletnich amorów i zalotów. Z kartofliskiem w tle - opowiada. - Do dziś pamiętam woń zgniłych łętów i samych kartofli, zapach pola i... już bardzo miły kawy zbożowej. Już zawsze będzie mi się kojarzyć wyłącznie z wykopkami. Tak jak i bułka z żółtym serem.
Ostatni uczniowie pojechali na wykopki prawdopodobnie w drugiej połowie lat 80. I to także z polityką nie miało nic wspólnego.
- Na polach pojawiły się kombajny ziemniaczane - wyjaśnia Józef Tomczak. - Te pierwsze były jeszcze niedoskonałe. Uczniowie zbierali więc to, czego nie zdołała zebrać maszyna. Kolejne modele były coraz skuteczniejsze. Nie trzeba było po nich poprawiać.
I tak szkolne wykopki skończyły się na parę lat przed końcem realsocjalizmu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?