Sześć lat minęło od wydania "Nostradamusa", ostatniej płyty Judas Priest. Nudna i wymęczona, była dla grupy Roba Halforda prognostykiem równie mrocznym co przepowiednie tytułowego bohatera. Kiedy w 2011 r. szeregi zespołu opuścił założyciel i gitarzysta K.K. Downing, było już niemal pewne, że nadchodzi zmierzch Bogów Metalu, jak samozwańczo się kiedyś określili, a przeczucie to przypieczętowała "pożegnalna"trasa koncertowa.
Trudno jednak abdykować bez ostatniego słowa lub wypowiedziawszy je tak niezdarnie jak na "Nostradamusie". Po jakimś czasie panowie się więc rozmyślili i wraz z młodszym o całe pokolenie wiosłowym Richiem Faulknerem ponownie weszli do studia. Rezultatem tej decyzji jest bardzo dobry, choć bynajmniej nie idealny album "Redeemer of Souls".
Transfuzja świeżej krwi służy Judasom. W odróżnieniu od nieporadnego i pełnego taniego nadęcia poprzednika, nowa płyta od pierwszych sekund wchodzi na szybkie obroty i nie wytraca impetu. Riff otwierający "Dragonaut" nawiązuje do thrashowej motoryki klasycznego "Painkillera", nawet rzut okiem na tradycyjnie kiczowatą okładkę budzi znajome skojarzenia. Im dalej, tym lepiej: zarówno numer tytułowy, "Sword of Damocles" jak i nieco bardziej stonowany "Down in Flames" oferują najlepsze refreny Priest od wielu lat.
W bardzo dobrej dyspozycji jest 63-letni Halford. Choć dużo oszczędniej korzysta dziś z najwyższych rejestrów, brzmi na "Redeemer of Souls" pewnie i szlachetnie. Wyjątkowo udały się również gitarowe solówki, i to zarówno te w formie dialogów Faulknera z Glenem Tiptonem (epicki "Cold Blooded"), jak i wtedy gdy panowie grają w harmonii ("Metalizer"). Przede wszystkim zaś, znacznie lepiej zapadają w pamięć niż te z "Nostradamusa" czy powrotnego "Angel of Retribution". Wydaje się więc, że weterani heavy metalu należycie odkupili swe niedawne przewinienia.
Siedemnasty krążek Judas Priest nie jest jednak wolny od wad. Panowie wciąż zdają się wypierać z głów zasadę, że mniej znaczy więcej i nagrywają albumy zbyt długie. Bo choć większość nowych numerów świetnie broni się z osobna, to w ponad godzinnym - a w wersji de luxe osiemdziesięciominutowym - zestawie zaczynają się one dłużyć. Zdarzyło się w tym gronie również kilka niewypałów, jak smętny "March of the Damned" czy przaśno-hardrockowy "Crossfire". Naprawdę musiały się tu znaleźć? Przypomnijmy tylko, że klasyczna "British Steel" z 1980 r. trwała 38 minut...
W jednej z nowych piosenek Brytyjczycy śpiewają, że wciąż są alive and kickin'. A ja, mimo tej ich pretensjonalnej megalomanii, hektolitrów patosu oraz odmieniania słów "metal" i "stal" przez wszystkie przypadki, jestem skłonny przyznać im rację.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?