Ostatnie dwa kilometry. Biegnę, chociaż całe moje ciało odmawia posłuszeństwa. Każdy kolejny krok sprawia potworny ból. Mózg wysyła sygnały: już dość, ani kilometra więcej... Na kolejnym kilometrze czuję, że umieram, ale tylko po to, by dobiec do mety i czuć, że naprawdę żyję. Ostatnie metry biegnę już siłą woli. Nie mogłam się poddać. Po raz pierwszy przebiegłam ultramaraton w Beskidach, zdobywając po drodze trzy szczyty: Wielki Stożek, Beskid Graniczny i Baranią Górę. Wygrałam sama z sobą, w tej nierównej walce z górami i pogodą, która mocno dała w trakcie biegu w kość. Bo przecież zamiast biegać w temperaturze 32 stopni Celsjusza, i to jeszcze w górach, można leżakować na plaży.
Ekstremalny bieg górski i ciężki plan treningowy, by przebiegnąć
Wszystko zaczęło się od krótkiej wymiany zdań na portalu społecznościowym. W tym miejscu powinnam nadmienić, że nieszczególnie lubiłam biegać, nieszczególnie dużo też biegałam. Od biegania wolałam tabatę, crossfit, rolki czy rower. Marcin Rudzki z Radia Katowice rzucił rękawicę. Podjęłam ją. - Marcin, dam radę? - to było moje pierwsze pytanie przed podjęciem decyzji, czy wystartować w Dynafit Run Adventure. Wiedziałam, że to będzie ekstremalny trzyetapowy bieg, podczas którego nie będzie czasu na regenerację. Będzie za to palące słońce, ból mięśni, kontuzje, trasa będzie trudna technicznie, a na niej będą czekać luźne kamienie podczas zbiegów.
- Dasz radę, tylko musisz się przyłożyć do treningów. Możemy pobiegnąć w drużynie, razem - mówi Marcin i zawiesza głos na chwilę. Nie myśląc długo, odpowiadam: Jak dam radę, to biegnę - zaświergotałam.
Od spontanicznej decyzji przeszłam do czynów. Wzięłam udział w pierwszym etapowym ultramaratonie w kraju, który odbywał się od 18 do 20 lipca w Beskidach. Do wyboru były dwie trasy, krótsza challenge i dłuższa trophy. Ich dystans zmieniał się w każdym etapie. Na dystansie challenge do przebiegnięcia 80 kilometrów, na trophy 110. Ale od początku. Zaraz po tym, jak podjęłam decyzję: biegnę, potrzebny był plan treningowy i żywieniowy. Na początku treningi 4 razy w tygodniu, potem już po dwóch tygodniach rozbiegania 5 razy w tygodniu. Całkowicie musiałam zmienić sposób odżywiania się i wszystkie swoje niezdrowe przyzwyczajenia. Obowiązkowo śniadanie. Do tej pory najczęściej w pośpiechu wybiegałam z domu, pijąc uprzednio łyk kawy. Teraz rano... owsianka. Trudna to znajomość. Owsianki nie jadałam nawet w dzieciństwie. Łatwo nie było.
Ostatecznie do wytrzymania, pod warunkiem, że doda się suszone morele, ewentualnie suszoną żurawinę, banana. Więc owsianka trzy razy dziennie, rano, przed bieganiem i po bieganiu. W międzyczasie owoce, a na obiad głównie węglowodany.
Biegałam, gdy świeciło słońce, gdy padał deszcz, gdy byłam potwornie zmęczona. Biegałam nawet wtedy, gdy mi się nie chciało. Kiedy czułam, że nie mam mocy w nogach, denerwowałam się. Biłam się z myślami. Korciło mnie: a może by tak zrezygnować? Przecież świat się nie zawali, jeśli nie wytrwam w treningach - tłumaczyłam sobie, gdy treningi szły gorzej, bo łapała mnie w trakcie biegania kolka i nie chciała odpuścić. Wtedy do akcji wkraczał Marcin.
- Jesteś upartą kozą, dasz radę. Masz trenować i jeszcze raz trenować, a przede wszystkim uwierzyć, że ten dystans jest dla ciebie do osiągnięcia - "tłukł" mi do głowy. Jego słowa świdrowały mi głowę. Wciąż powtarzałam sobie tekst piosenki Hana Solo "Dopóki jestem": "Mam moc w sobie, ona kroczy ze mną, a siła w żyłach pływa na pewno. Póki jesteś i póki biegniesz, cel jest przed tobą i w końcu tam będziesz". Szybko te słowa stawały się mantrą powtarzaną w trakcie treningów, szczególnie wtedy, gdy nie miałam już siły, kiedy po prostu, po ludzku mi się nie chciało. Byłam całkowicie zdeterminowana do łamania swoich granic. Szczególnie, gdy znajomi pytali: Po co ci to? Przecież nie dasz rady, masz za mało czasu. Owszem, czasu miałam mało, bo niecałe trzy miesiące. Miałam też jasno określony cel. Chcę dobiec do mety.
- Nawet gdybym musiał ciągnąć cię za włosy, przekroczymy linię mety - śmiał się Marcin, który bardzo skrupulatnie sprawdzał, jak idą mi treningi, czy stosuję się do wszystkich zaleceń, czy sobie nie odpuściłam. I tak w ciągu sześciu tygodni przebiegłam 467 kilometrów. Płakałam, złościłam się, ciskałam butami do biegania w kąt, by następnego dnia z jeszcze większą determinacją trenować i wbijać sobie do głowy, że dam radę.
Gdy biegniesz w górach, musisz wygrać sam ze sobą i z ... głową
Bieg rozpoczynał się w piątek 18 lipca. My wyruszyliśmy do Istebnej w czwartek o 14. Wesołym samochodem zapakowanym najpotrzebniejszymi rzeczami po samiutkie brzegi. Nie było już miejsca na wątpliwości. - Damy radę, zobaczysz - Marcin powtarzał w kółko, a wtórowała mu jego żona Justyna i nasza wspólna koleżanka Dorota. W końcu grupa wsparcia dla biegaczy musi być. Wieczorem zarejestrowaliśmy się w biurze zawodów, odebraliśmy numerki, czipy. Tego wieczoru odbyła się także odprawa.
- Pamiętajcie, że przed wami trzy dni naprawdę morderczego biegu w palącym słońcu, po trudnych trasach. Bądźcie rozsądni, rozłóżcie siły, wiemy, że wszyscy, zarówno panie, jak i panowie, jesteście twardzielami - mówił Marek Mróz podczas odprawy. No cóż, co ma być, to będzie. Wieczorem, już w zaciszu pokoju w pensjonacie, studiowanie trasy, obgadywanie strategii. - Zapewne i tak wystartujemy za mocno i za szybko. Tak jest zawsze, bo dochodzą emocje. Pamiętaj jednak, że robimy swoje, biegniemy, dopóki się da, pod górkę. Choćbyśmy mieli drobić kroczki. Przy mocnym podbiegu idziemy w bardzo szybkim tempie marszowym, a przy zbiegach ty podajesz i lecimy na maksa - nie mógł się nagadać Marcin. Grzecznie słuchałam, w końcu ultramaraton to nie nowość dla niego.
Pierwszego dnia w ogóle nie czułam stresu, krok po kroku realizowaliśmy nasz plan. Wkrótce okazało się, że podobną do naszej strategię obrali wszyscy. Czyli 154 zawodników. Podczas biegu w ogóle nie myślałam o tym, ile muszę przebiec. Kompletnie się wyłączyłam. Pierwszego dnia trasa z Istebnej przez Kubalonkę nie była szczególnie trudna. Umorusani, w błocie, jeszcze pełni energii, dobiegliśmy do mety. Po dwóch godzinach okazało się, że po pierwszym etapie zajęliśmy trzecie miejsce w kategorii mix team. Tego się nie spodziewałam.
Drugi etap dał mi mocno w kość. Okazało się, że pierwszego dnia biegu naciągnęłam przyczepy mięśnia czworogłowego w prawej nodze. Przy pierwszym zbiegu przeszywający ból w kolanie niemal mnie sparaliżował. Na stopach miałam blazy. Postanowiłam, że się nie poddam i choćbym miała przejść całą trasę drugiego etapu, to dojdę do mety. Z trzeciego miejsca spadliśmy na czwarte. Wydawało mi się, że to już koniec. - Kaśka, dasz radę, jutro pobiegniesz głową, nie nogami. Wbij sobie do tego łba, że możesz to zrobić. Kolano nie przestanie cię boleć, ale będziesz wiedziała, że dasz z siebie wszystko - Justyna prowadziła monolog, a ja słuchałam.
W niedzielę wstałam nabuzowana. Dam radę! Przez całą trasę trzeciego etapu śpiewałam sobie w myślach, że moc kroczy ze mną, a siła w żyłach pływa na pewno. I co? Trzeci etap zakończyliśmy na trzecim miejscu. Nie udało się nadrobić straty, dlatego w klasyfikacji generalnej uplasowaliśmy się na czwartym miejscu. To i tak więcej, niż marzyłam. Gdy zaczynałam trenować, nie sądziłam, że przywiozę ze sobą dwa brązowe medale. A jednak. Stoczyłam walkę ze sobą, swoimi słabościami. Bieganie po górach jest fajne i dostarcza niesamowitą ilość endorfin. Nie wierzycie? Przekonajcie się sami.
*Najlepsze baseny, aquaparki i kąpieliska w woj. śląskim [GŁOSUJ W PLEBISCYCIE]
*Tajemnica śmierci 21-latka w Zawierciu. Jego koledzy oskarżają policję
*Energylandia w Zatorze, atrakcje, ceny, mapa oraz film z kamery Go Pro [WIDEO GO PRO]
*Gdzie na basen? Zobacz kryte baseny w woj. śląskim [LISTA BASENÓW]
*Prognoza pogody na sierpień 2014 [POGODA W SIERPNIU]
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?