Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Golgota Picnic, czyli gdzie się zaczyna, a gdzie kończy nasza wolność

Stefan Drajewski, Paulina Jęczmionka
Golgota Picnic, czyli gdzie się zaczyna, a gdzie kończy nasza wolność
Golgota Picnic, czyli gdzie się zaczyna, a gdzie kończy nasza wolność archiwum
Tegoroczny Festiwal Malta zaczął się od debaty na temat wolności. Jej uczestnicy ani przez moment nie odnieśli się do programu festiwalu. Dyskutowali natomiast o tym, czym jest wolność dla ludzi, którzy aktywnie uczestniczyli w procesie transformacji ustrojowej w Polsce.

Nina Nowakowska, dziennikarka radia Merkury, wspomniała, że w latach 80. mówiło się, że jak już będziemy mieli wolność, to damy sobie radę.

- I jak widać, niezupełnie dajemy sobie radę - mówiła, nie myśląc, że za kilka dni Michał Merczyński pod naporem środowisk katolickich i braku wsparcia ze strony władz, odwoła jeden ze spektakli Malta Festival - "Golgota Picnic".

Czytaj też:
Reżyser Golgota Picnic o odwołaniu spektaklu dowiedział się po fakcie

W PRL wolność była z całą pewnością limitowana. Ale walczący o nią być może nie byli na tyle przewidujący, że odzyskana może się okazać inna od ich wyobrażeń, że wolność oznacza szacunek do innych poglądów politycznych, prawo do wyznawania innej religii niż dominująca w Polsce, wolność wyboru stylu życia, obyczajów… Wolność wywalczona w 1989 roku w dużej mierze powiodła się w sferze gospodarczej. W obyczajowej, politycznej, religijnej i artystycznej ciągle napotyka na przeszkody.

Pogrzeb mamusi

Malta Festival jest jednym z "owoców" tego wolnościowego zrywu. Odbył się po raz pierwszy w 1990 r. Ale już cztery lata później wzbudził - jak się wtedy wydawało - falę protestów. Oburzenie wywołała grupa Turbo Cacahete, która zaprezentowała uliczny spektakl zatytułowany "Pogrzeb mamusi". Artyści wędrowali z trumną po mieście: weszli do sklepu mięsnego, próbowali wejść do autobusu, szpitala…

Zaprotestowało wtedy dwóch radnych: Marcin Libicki i Henryk Krzyżanowski, którzy napisali "List otwarty do Rady Miejskiej", w którym czytamy: "Uważamy, że pieniądze podatników pod żadnym pozorem nie powinny służyć wspieraniu twórczości artystycznej o charakterze eksperymentalnym czy awangardowym. Bowiem wszelka awangarda, z istoty swej, kwestionuje zastany system wartości, dążąc do wywrócenia go i zastąpienia innym".

Kilka lat później Michał Merczyński tak komentował ten incydent: "Dyskusja toczyła się chyba pół roku i wręcz postawiła pod znakiem zapytania dalsze losy festiwalu. Wtedy jednak poparło nas wielu ważnych ludzi z polskiego i międzynarodowego środowiska kulturalnego. To podbudowało nasze prawo do pokazywania pewnych rzeczy, które mogą budzić kontrowersje". Dyrekcja festiwalu przeprosiła tych, którzy poczuli się obrażeni.

Listek to przecież cenzura

W maju 1999 roku Muzeum Narodowe w Poznaniu urządziło wystawę Zofii Kulik zatytułowaną "Od Syberii do Cyberii", której elementem miała być instalacja zatytułowana "I dom, i muzeum". W nawiązaniu do holu muzeum artystka zbudowała konstrukcję, na której umieściła przetworzone fotografie męskich genitaliów rzeźb pochodzących z Ermitażu.

Ówczesny dyrektor, Konstanty Kalinowski, uznał, że instalacja nie może stać w centralnym miejscu muzeum, bo obok przechodzą dzieci i dorośli, a zdjęcia mogą obrazić ich uczucia. Instalacja został częściowo wykastrowana. Artystka zaproponowała ponoć dyrektorowi Kalinowskiemu, że umieści na fotografiach listki figowe, ale ten miał dopowiedzieć, ze "będzie to wyglądało jak cenzura". Pod dwóch dniach od wernisażu na prośbę autorki, instalacja została zdjęta. Kurator wystawy, prof. Piotr Piotrowski zastanawiał się wtedy, dlaczego publiczność nie może ocenić, co jest moralne, a co nie? Dyrektor Kalinowski tłumaczył się dobrem muzeum.

Prezydent nie lubi inności?

Nie tylko sztuka w wolnej Polsce budzi oburzenie. W 2005 roku prezydent Ryszard Grobelny zakazał Marszu Równości, który w ramach poznańskich Dni Równości i Tolerancji miał przejść przez centrum miasta. Rok wcześniej taki marsz zakończył się bowiem starciami z kibicami, Młodzieżą Wszechpolską i stowarzyszeniem "Koliber". W kolejnym roku władze uzasadniały więc swoją decyzję względami bezpieczeństwa.

Tłumaczyły m.in., że "zachodzi kolizja między zasadami wolności zgromadzeń i ochroną prywatnej własności". Wiadomo też jednak, że o zakaz marszu apelowali do prezydenta prawicowi politycy i rada społeczna przy arcybiskupie. Wtedy - jak i dziś - społeczeństwo podzieliło się na zwolenników i przeciwników marszu.

Dyskusja rozszerzyła się na całą Polskę, gdy - mimo zakazu (podtrzymanego przez wojewodę) - Marsz Równości jednak się odbył. I zakończył zamieszkami oraz brutalną interwencją policji. Na komisariat trafiło kilkudziesięciu uczestników marszu i kilkunastu jego przeciwników. Wielu usłyszało zarzuty uczestniczenia w nielegalnym zgromadzeniu.

Policyjnym działaniom sprzeciwiał się wtedy Bronisław Geremek.

Czytaj:
Non possumus czyli rzecz o granicach swobody artystycznej

- Prawo do demonstracji to jedno z praw demokracji - oceniał w Radiu Zet. - A władze w Poznaniu postanowiły orzekać, co nam obywatelom wolno robić, albo co wolno oglądać.

Z kolei Mariusz Kamiński z PiS przekonywał, że władze publiczne powinny stać na straży moralności publicznej. Ciekawą argumentację miał natomiast Bronisław Komorowski, ówczesny wicemarszałek Sejmu, który bronił decyzji władz Poznania. Twierdził, że stolica Wielkopolski jest konserwatywnym miastem i Marsz Równości mógłby wywołać niechęć społeczną.

Tymczasem sądy administracyjne uznały, że prezydent i wojewoda nie mieli prawa zakazywać marszu ze względu na zagrożenie pochodzące "z zewnątrz" - od kontrdemonstrantów.

"Sąd pragnie z całą mocą podkreślić, że - w kontekście konstytucyjnej wolności do organizowania pokojowych zgromadzeń - nie jest rolą ani organów administracyjnych, ani sądów analizowanie haseł i idei, którym służyć ma zgromadzenie, przez pryzmat własnych przekonań moralnych bądź przez pryzmat przekonań dominującej nawet większości" - uzasadniał sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego Wojciech Chróścielewski.

Zaprosili i wyprosili

W 2008 roku ówczesny wiceprezydent Poznania zaprosił Joannę Rajkowską, której zaproponował przekształcenie komina stojącego przy zbiegu ulic Garbary i Estkowskiego w minaret. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" artystka mówiła: "Projekt "Minaret" jest dla nas, żebyśmy mogli, rozpoznając i próbując przyswoić na nowo fragment miasta Poznania, zrozumieć, gdzie jesteśmy wobec wszelkich obcych i nietutejszych".

Zobacz:
Ryszard Nowak donosi do prokuratury na Golgota Picnic

Podczas Festiwalu Malta w 2009 roku na spotkanie z Rajkowską ktoś podrzucił ulotki z odezwą skierowaną przeciwko budowie minaretu, bo to "koń trojański" islamu, który pomoże w ekspansji muzułmanów na Poznań. "Minaret to symbol dominacji islamu i nieposkromionej pychy wyznawców tej religii. A meczety to wylęgarnia terrorystów".

Jak niepodległości broniła komina Maria Strzałko, miejski konserwator zabytków. Mówiła do artystki: "Chronię dziedzictwo kulturowe Poznania, a to też widoki, panorama, osie kompozycyjne. Nie mam nic przeciwko tymczasowemu minaretowi, bo to działanie artystyczne. Ale nie zgodzę się na trwałą zmianę komina, bo minaret nie ma nic wspólnego z tym miejscem".

Przeciwko minaretowi grzmiał Zbigniew Czerwiński, wiceprzewodniczący sejmiku wojewódzkiego i przewodniczący rady Fundacji św. Benedykta": "Pomysł jest absurdalny. To tak, jakby z podatków muzułmanów postawić dzwonnicę w Katarze.
Projektu "Minaret" bronili między innymi antropolog kultury prof. Wojciech Burszta i socjolog - prof. Krzysztof Podemski. Pierwszy zwrócił uwagę, że w Polsce w ostatnich latach pojawia się coraz więcej emigrantów z krajów islamskich.
- Zatriumfowało myślenie w stylu "Nie będziemy instalować tu czegoś, co jest obce" - mówił.

Profesor Podemski natomiast pisał na łamach "Gazety Wyborczej": "Przedwojenna Polska była różnorodna etnicznie i wyznaniowo. Dziś jesteśmy jednym z najbardziej homogenicznych państw świata. Nie potrafimy się zachować wobec obcych, bo nie mamy z nimi kontaktu. Rajkowska sięga po kulturową prowokację, by nauczyć nas życia z obcymi".

Za goliznę mandat

Gdyby nie telefon dziennikarza jednego tabloidów, policja pewnie by nie interweniowała. W 2011 roku na Malcie występowała francuska grupa Deuxieme Group d'Intervention. W spektaklu pt. "Tragedie! Un poeme…" kilkoro się rozebrało. Rzecz rozgrywała się na placu przed pomnikiem Armii Poznań. Policja tłumaczyła, że dla nich nie ma to znaczenia czy był to spektakl, czy nie, ktoś w miejscu publicznym biega na golasa.

Obyło się bez większego skandalu. Organizator zapłacił mandaty po 100 złotych na troje grających nago aktorów. Pewnie już prawie nikt o tym nie pamięta, ale ks. abp Stanisław Gądecki w liście skierowanym w tym roku do Michała Merczyńskiego, przypomniał mu ten fakt.

Czytaj:
Reżyser Golgota Picnic: Mój spektakl służy fanatykom do gry

Sojusz polityków, ołtarza i kiboli

Po premierze "Spisku smoleńskiego" Lecha Raczaka, Ryszard Nowak, przewodniczący Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami, złożył doniesienie do prokuratury o popełnieniu przez reżysera przestępstwa. Poseł Tadeusz Dziuba z PiS-u domagał się od prezydenta wyjaśnień, dlaczego miasto przyznało dotację na działalność Fundacji Orbis Tertius Raczak.

W dniu prezentacji spektakli przed Klubem Pod Minoga, gdzie jest grany, organizowano pikiety. Uczestnicy tych mityngów śpiewali patriotyczne i religijne pieśni… W kwietniu prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie spektaklu, którego premiera odbyła się 26 kwietnia tego roku.

Jeszcze na dobre nie opadły emocje, a rozpoczęła się kolejna wojna o teatr. W spektaklu "Król Lear", którego przeciwnicy "Golgoty Picnic" nie zablokowali, aktorzy mówią, że "teatr umarł". Chyba nie całkiem, skoro wywołuje tak wielkie emocje w społeczeństwie.

Po wymianie korespondencji między przeciwnikami spektaklu Rodrigo Garcii "Golgota Picnic" a dyrektorem festiwalu, ten odwołał przedstawienia. Nie mając wsparcia w policji, nie mając wsparcia w prezydencie miasta, mając natomiast przeciwko arcybiskupa poznańskiego, bojowo nastawione organizacje kościelne, polityków Prawa i Sprawiedliwości, ale nie tylko, dużą grupę radnych Poznania, kiboli z Poznania, Gdańska, Piły, Wrocławia, podjął trudną decyzję.

Kiedy czyta się listy i oświadczenia przeciwników "Golgoty Picnic", słychać nie tylko ten sam ton, ale również te same argumenty, którymi szermował dwadzieścia lat temu Marcin Libicki. Różnica jest tylko jedna: on protestował po fakcie, współcześni hunwejbini protestują przed i przeciwko czemuś, czego nie widzieli, nie znają...

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.gloswielkopolski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski