Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kwiat lotosu, czyli nowe życie Marzeny Łowińskiej [REPORTAŻ]

Beata Pieczyńska
Kwiat lotosu, czyli nowe życie Marzeny Łowińskiej
Kwiat lotosu, czyli nowe życie Marzeny Łowińskiej archiwum rodzinne
Marzena Łowińska przeszła w życiu wiele. Teraz wie, że prawie ze wszystkiego można wyjść, wszystko da się naprawić. Dziś czuje się najszczęśliwszą osobą na świecie. Poprzez jogę odzyskała zdrowie fizyczne i wróciła do równowagi psychicznej.

Salka do ćwiczeń. Otwieram drzwi. Wchodzę. Przede mną stoi ładna blondynka. Jest na boso. Uśmiecha się. Siadamy na macie. Ona robi kwiat lotosu. Ja też, by wyglądać tak jak ona. Jednak, by wyglądać tak jak Marzena Łowińska, trzeba dużo z siebie dać. Ona dała naprawdę wiele… Ale najpierw los jej zabrał nadzieję i kilka miesięcy życia.

- Jezu, Marzena jak ty dziś pięknie wyglądasz. Jesteś taka rumiana - powiedziała jej koleżanka pięć lat temu, gdy jeszcze pracowała w salonie optycznym.

I rzeczywiście wspaniale wyglądała. Miała 39 lat, chęć działania. Piękne włosy i szpilki, w których była jeszcze wyższa.

- Nigdy tego nie zapomnę. Pamiętam wszystko. Sekunda po sekundzie - wspomina Marzena, która jogę uprawia od 5 lat, od chwili, gdy po wylewie krwi do mózgu, postanowiła celebrować każdy dzień. Zajęła się tylko jogą i teraz robi wyłącznie to, co kocha. - Robię to, bo... każdego dnia widzę cudowne zmiany, jakie zachodzą w moim ciele, umyśle i duszy. Inni też to postrzegają i też chcą coś u siebie zmienić - i ja im w tym pomagam - mówi.

Marzena Łowińska prowadzi firmę bez żadnego lokalu. Ma zajęcia i pomysły. To wystarczy. Na osiedlu Zatorze, w magicznej Grocie Solnej, w Gosławicach w Centrum Fizjoterapii i wszędzie tam, gdzie są poszukiwacze wewnętrznego spokoju.

Tamten rok był dla niej szczególnie udany. Udało się jej zrealizować projekt z konińskimi joginkami, którego owocem jest piękny kalendarz. Joginek ciągle przybywa. Są w różnym wieku. Cieszą się, że biznes Marzeny się kręci, bo dzięki jej działalności mogą uprawiać jogę. Kwiat lotosu to jedna z najbardziej użytecznych pozycji do medytacji.

Siedzimy naprzeciwko siebie. Z chęcią bym pomedytowała. Ale nie po to do niej przyszłam. Umówiłyśmy się na spotkanie, w trakcie którego Marzena zdecydowała się opowiedzieć o tym jak pozbierała się po chorobie.

- Pamiętam jak byłam wtedy ubrana. Tak mi to utkwiło w głowie. Miałam buty na wysokich obcasach. Czułam się fantastycznie. Ale rzeczywiście byłam jakaś taka rumiana. Nie wiem czy ta krew zaczęła mi już buzować w tej mojej głowie - zastanawia się, zawieszając głos. - Wszedł pacjent z receptą. Pomagałam mu dobierać okulary. Tak jakoś dziwnie się na mnie spojrzał. A ja już zaczęłam się jakoś nieswojo czuć. Zaszumiało mi w uszach. Wcześniej nie miałam żadnych objawów.

Każdy dziś ją teraz pyta czy nie czuła wcześniej czegoś niepokojącego. Czy nie miała problemów z ciśnieniem. A ona odpowiada, że nie. Ciśnienie miała książkowe 120 na 80. Wiedziała o tym doskonale, bo regularnie mierzyła. To jej mąż miał z tym problem i aparat zawsze był w domu pod ręką.
- To był tętniak mózgu. Wada wrodzona. Nie nabyta pod wpływem stresu czy wysiłku. On był sobie cały czas i ja o tym nie wiedziałam. Umiejscowił się na rozgałęzieniu dwóch żył. Wyglądał tak, jakby nacisnąć oponkę i wtedy powstaje taki balonik. Taki właśnie balonik miałam w głowie. I robił sobie pyk, pyk. Nie byłam tego świadoma. Przed czterdziestką pękł i zalało mi głowę - opowiada Marzena i wraca do tamtego dnia. - Poczułam szum w uszach i ból. Klient zabrał receptę i wyszedł.

Marzena usiadła przy ścianie. Była jeszcze na tyle świadoma. Wiedziała, że musi usiąść, by nie rozbić sobie głowy. Jej szef zawołał: Marzena, Marzena. Ale ona już nie odpowiadała. Zszedł na dół i zobaczył ją przy ścianie. Miała bezwładne nogi. Stopy w tych pięknych szpilkach opadały na boki. Nie ruszał jej. Natychmiast zadzwonił po pogotowie. Wiedział, że to coś poważnego. Marzena właśnie miała wylew. Przy wylewach liczy się czas.

- I tutaj miałam szczęście. Bogu dziękuję. Szybko otrzymałam pomoc. Ułożyli mnie w najlepszej pozycji. Dostałam leki. Przewieźli natychmiast do szpitala w Poznaniu. Mój małżonek osiwiał, moja córka, gdy wpisała w internecie hasło "tętniak mózgu" zaczęła odchodzić od zmysłów. Była na pierwszym roku studiów. Cały czas płakała. Chciała zrezygnować z nauki. Chciała być tylko ze mną - opowiada.

Po wylewie wszystko się przewartościowało, zaczęła poszukiwać najpierw wewnętrznego spokoju. - Wylew to tak traumatyczne przeżycie, że nie jesteś sobie tego w stanie wyobrazić - mówi ze spokojem. - Nie wiesz, w jakim stanie będziesz - dodaje, a kąciki ust wcale nie unoszą się jej do góry.

Unoszą się natomiast moje brwi. Słucham Marzeny Łowińskiej - konińskiej joginki nie przerywając jej, tylko kiwając głową. Wylew kojarzy się przecież z całkowitą utratą życia albo ogromną niepełnosprawnością.

Marzena leżała w szpitalu dwa miesiące. - Miałam pampersa, bo nie wolno mnie było spionizować. Robili mi tysiące badań, by znaleźć tego pękniętego tętniaka, który się na chwilę zasklepił. Gdy już znaleźli założyli na niego sprężynkę. Ból po szpitalu czułam wszędzie. Moje przyjaciółki uczyły mnie chodzić. Przy balkoniku. Na korytarzu chodziłam na spacer do ubikacji. Leżąc przez dwa miesiące w pampersie nogi zrobiły mi się jak patyki, ale przytyłam. Byłam bardzo smutna. Zawsze o siebie dbałam, byłam taka elegancka, a tu zarośnięta, niewydepilowana. Wiesz jak się czułam? - pyta mnie nagle. I odpowiada nie czekając na odpowiedź. - Nie wiesz. Ale życie pisze różne scenariusze. Mój scenariusz wyglądał właśnie tak. Strasznie chciałam wrócić do normalności. Jeszcze nie miałam czterdziestki. Koleżanki z litością w oczach mówiły, że muszę wziąć teraz pod uwagę to, że nigdy nie będzie już normalnie. Radziły, by zrobić sobie legitymację inwalidzką.

- Ciebie po tym wylewie nigdzie przecież nie przyjmą - mówiły. A z taką legitymacją będziesz mieć większą szansę na pracę - przekonywały.
- Wściekłam się. Powiedziałam nie! Koniec tego. Wyszłam ze szpitala i już do niego nie wróciłam. Zaczęłam poszukiwać sposobów na usprawnienie się i wtedy pojawiła się joga - opowiada. - Było lepiej. Wróciłam do pracy w salonie optycznym, ale postanowiłam zwolnić się.

Marzena mówi, że teraz jest najszczęśliwszym człowiekiem. Poprzez jogę odnalazła pełnię zdrowia i fizycznego, i psychicznego. Zamiast wrócić na ćwiczenia do szpitala, w którym leżała dwa miesiące w pampersie bez unoszenia głowy stała się joginką i to największą w Koninie. Pomogła jej w tym koleżanka, która prowadzi takie zajęcia i to tak się właśnie zaczęło.

- Chciałam być wśród zdrowych i młodych. Chciałam od nich brać dobrą energię i motywację. Na początku nie mogłam zrobić skłonu. Sięgałam dłońmi do kolan - wspomina.

Teraz Marzena rozmawia ze mną stojąc na głowie, wisząc na drabinkach i w szpagacie. Patrzę na ładną blondynkę, która zachwyca nie tylko siłą fizyczną, ale wewnętrzną mocą swojej psyche, która mieszka gdzieś w głowie ze sprężynką, tą którą zafundowała jej podstępna choroba - wylew.

- Jak spotykam zabieganą osobę, która zapomina całkowicie o sobie, to jest mi jej po prostu żal - mówi Marzena Ło-wińska. - Bo czasu się nie wróci. Trzeba kiedyś pomyśleć o sobie - dodaje. - Najpierw są dzieci, albo najpierw jest praca. I chyba najgorsza jest właśnie ta praca. Najgorsza! Bo bez przerwy i bez opamiętania. Ludzie mają wysokie stanowiska społeczne, kasę i wydaje się im, że jest fajnie. A może im tylko tak się wydaje? - gdyba głośno. Oby nie było za późno.

Od wylewu Marzeny minęło pięć lat. Z niepoprawnej optymistki zamieniła się w szaloną optymistkę. Robi to, co kocha i nie przejmuje się kompletnie ludźmi. Z chęcią im pomaga. Ale nie słucha głupot i złych przekazów. - I to nie jest taka buta z mojej strony i egoizm, że teraz stawiam na siebie - tłumaczy. - Przestałam się przejmować innymi i odkąd tak postępuję jest mi tylko dobrze. Ja o innych nie zapominam, ale zaczęłam też myśleć w końcu o sobie.

Występując o dofinansowanie do biznesu napisała wniosek. Jakże zdziwiła urzędników rozpatrujących dokumenty, gdy w okienku dotyczącym wpisu rodzaju działalności wpisała: "Joga".
- Czy mam szansę? - zapytała nieśmiało.

- Noooo. Chyba tak - usłyszała. To jest takie nowatorskie, że kto wie - usłyszała i dostała. Nowe życie.

Czym jest joga?

Joga pochodzi z Indii. To jeden z systemów obszernej filozofii zajmujący się związkami między duszą a ciałem.

Joga stała się bardzo popularna na Zachodzie. Rozpowszechniła się głównie w formie gimnastyki, która łagodzi bóle pleców i wycisza umysł.

Najbardziej znaną pozycją w jodze jest kwiat lotosu. Ta pozycja jest bardzo stabilna (przypomina piramidę, obniża środek ciężkości). Ciało odpoczywa i zdaniem trenerów przez skrzyżowanie nóg, wyprostowanie pleców i wyciąganie kręgosłupa do góry umysł pozostaje uważny i czujny. Na czysto fizycznym poziomie pozycja ta zwalcza sztywność w kolanach i kostkach, a ponieważ zwiększa się w niej krążenie krwi w okolicy lędźwiowej kręgosłupa i w jamie brzusznej tonizowane są narządy jamy brzusznej i kręgosłup.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.gloswielkopolski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski