Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie ma padaczki, ale prawa jazdy też nie. Szpitale nadal naciągają na złe diagnozy

Krystian Lurka
Pan Piotr też  padł ofiarą "błędu systemowego". Mówi wprost, że jedynym sposobem, aby ominąć maszynę urzędniczą jest zatajanie prawdy. - To typowy polski absurd - twierdzi
Pan Piotr też padł ofiarą "błędu systemowego". Mówi wprost, że jedynym sposobem, aby ominąć maszynę urzędniczą jest zatajanie prawdy. - To typowy polski absurd - twierdzi Piotr Jasiczek
O Kamili Kruś, która straciła prawo jazdy na skutek "wymyślonej" przez szpital choroby, pisaliśmy 21 grudnia zeszłego roku. Przypadek, który wydawał się być jednostkowy, potwierdził tylko niechlubną praktykę szpitali. "Naciągane" choroby są gwarancją, że otrzymają od NFZ zwrot pieniędzy za wykonane świadczenia.

Czytaj: Nie ma padaczki, ale prawa jazdy też nie. Szpital zarobił na złej diagnozie?

Po publikacji tekstu "Nie ma padaczki. Prawka też nie" i emisji materiału w programie "Interwencja", który powstał na podstawie naszego artykułu, do redakcji "Głosu" zgłaszają się kolejne osoby z podobnymi problemami.

Wszyscy zgodnie twierdzą: - Jeśli kiedykolwiek lekarz choć wspomni w dokumentach szpitalnych o tym, że pacjent cierpi na padaczkę - słusznie lub nie - to będzie miał on problemy ze zdobyciem i utrzymaniem prawa jazdy.

Dlaczego? Bo każdy, nawet najmniejszy ślad o padaczce to groźba zakazu prowadzenia samochodu. Informacja o chorobie automatycznie trafia ze szpitala do wydziału komunikacji Urzędu Miasta. Ten natychmiast - po analizie dokumentów - wstrzymuje prawo do kierowania pojazdami.

Aby odzyskać upoważnienie, trzeba odwoływać się od decyzji do Wojewódzkiego Ośrodka Medycyny Pracy. Jeśli pacjent nie zgadza się z decyzją WOMP, musi przejść badania w Instytucie Medycyny Pracy w Łodzi. Tam sprawy trwają miesiącami, a decyzje zazwyczaj nie różnią się od tych ze szczebla wojewódzkiego.

Już kilka osób, które zgłosiły się do naszej redakcji, wpadło w wir machiny urzędniczej. Jak mówią, nikt z urzędników nie akceptuje innych dokumentów niż wypis ze szpitala, choćby ten przedstawiał nieprawdę. Dla urzędników najważniejsza jest pierwsza diagnoza ze szpitala informująca o padaczce.

- Trudno nam polemizować z badaniem wykonanym w profesjonalnych warunkach szpitalnych - twierdzi Marek Andrzejewski, dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Medycyny Pracy w Poznaniu.

Kamila Kruś w sierpniu ubiegłego roku trafiła do szpitala w Poznaniu. 27-latce drętwiały ręce, a przed oczami miała mroczki. Przebadano ją na oddziale neurologicznym. Lekarze nie stwierdzili poważnych dolegliwości. W wypisie szpitalnym pojawił się opis "obserwacja w kierunku padaczki" i niezgodny z opisem symbol G40.8.

Miałoby to oznaczać, że choruje na padaczkę. Przez G40.8 nie może prowadzić auta, bo zgodnie z prawem osoby cierpiące na padaczkę są zagrożeniem na drodze. Kamila Kruś przeszła inne badania, według których jest zdrowa, ale to nie przekonało urzędników.
Podobnie jak Irena Jankowska, która na skutek silnego stresu straciła przytomność. Gdy opuszczała szpital, otrzymała wypis, w którym napisano: "utrata przytomności" i niezgodny z opisem symbol... padaczki. Dziś pani Irena pracuje jako pielęgniarka środowiskowa. - Przez to, że nie mogę prowadzić samochodu, musiałam jechać do pacjenta, który naprawdę miał atak padaczki... rowerem - żali się kobieta. I dodaje: - Takie urzędnicze absurdy utrudniają nam życie.

Karol Chojnacki, zastępca dyrektora Szpitala Wojewódzkiego przy ul. Lutyckiej w Poznaniu, gdzie trafiła Kamila Kruś, tłumaczy, dlaczego dochodzi do takich sytuacji: - Zasady rozliczeń świadczeń zdrowotnych z NFZ nie przewidują określenia "obserwacja w kierunku padaczki". Stąd też informacja do NFZ zawiera jej rozpoznanie. Jak mówi, jest to jedyne możliwe rozwiązanie, aby szpital otrzymał dofinansowanie przy rozliczeniach świadczeń zdrowotnych udzielonych pacjentom.

To, że "padaczki, których nie ma" to rosnący problem, potwierdza Tadeusz Zarębski, prezes Stowarzyszenia Ludzi Cierpiących na Padaczkę. - Kłopoty takich pacjentów trzeba nazwać "błędem systemowym". Jedyne, co mogę radzić, to nagłaśniać sprawę i robić jak najwięcej niezależnych badań, które potwierdzą stan zdrowia. Może, któraś z diagnoz przekona urzędników - sugeruje.

Maciej Szczepański skarży się, że urzędników takie dokumenty nie interesują. I opowiada: - Moja żona Agnieszka latem 2012 roku złamała nogę. Po tym, jak otrzymała silne leki przeciwbólowe, dostała drgawek. Ze szpitala dostała wypis z "napadem padaczkowym". Dla nas brak prawa jazdy to ogromny problem, bo mieszkamy na wsi.

Aby wybrnąć z tej patowej sytuacji zrobili kolejne badania neurologiczne, odwołali się do łódzkiego urzędu i... nic. - Urzędników interesuje tylko błędny dokument - skarży się mąż poszkodowanej.

Inny sposób radzenia sobie z "wymyśloną padaczką" znalazł Piotr z Poznania. Jest zawodowym kierowcą, dla niego utrata prawa jazdy byłaby katastrofą. 30 lat temu miał kilka padaczkopodobnych ataków. Od tego czasu nic mu nie dolega. Kiedy starał się o nową pracę, w ankiecie nie wspomniał o atakach. - Nie jestem chory, ale wolałem ten wypis zataić. Tylko dzięki temu teraz mam pracę - mówi pan Piotr.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nie ma padaczki, ale prawa jazdy też nie. Szpitale nadal naciągają na złe diagnozy - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski