Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lech - Legia, czyli świetne transfery kontra pudła

Maciej Lehmann, Rafał Romaniuk
Takesure Chinyama (z lewej) to jeden z niewielu udanych transferów Legii Warszawa w ostatnich latach
Takesure Chinyama (z lewej) to jeden z niewielu udanych transferów Legii Warszawa w ostatnich latach Marcin Obara
Przed piątkowym hitem Legia - Lech, na Łazienkowskiej wyczuwa się atmosferę niepewności. Właściciele warszawskiego zespołu zdają sobie sprawę, że latem wydali fortunę, ale tak jak w poprzednim sezonie nie mają zespołu. Jak to się dzieje, że tacy piłkarze jak Lewandowski, Peszko, Kiełb czy Rudnevs trafiają do Lecha, a nie do ich zespołu? Kolejorz także w Warszawie staje się wzorem dobrej polityki personalnej.

Legia kłóci się, kluczowi piłkarze karnie zsyłani są do Młodej Ekstraklasy, a w tym czasie Lech walczy jak równy z równym z wielkim Juvetusem i przy okazji na firmamencie błyszczy nowa gwiazda Artjoms Rudnevs. O takim piłkarzu w Warszawie marzą od dawna, bo popisy nieskuteczności obecnych napastników stają się już nie do zniesienia.

Nikt tak jak włodarze Legii Warszawa nie potrafi marnotrawić pieniędzy wydawanych na transfery. W czasach, gdy dyrektorem sportowym był Mirosław Trzeciak, klub ze stolicy stał się synonimem zakupowej ignorancji. Przyznać jednak trzeba, że były reprezentant Polski miał wiele spektakularnych klęsk, jak choćby sprowadzenie słynnego trio z Hiszpanii, ale oddać mu należy, że kilka razy udało mu się trafić. Zakontraktował choćby Chinyamę czy Astiza i wypatrzył Rybusa czy Borysiuka.

Przypominamy to dlatego, że przy ostatnich ruchach obecnego dyrektora Marka Jóźwiaka Trzeciak i tak osiągnął sporo. W ostatnim okienku transferowym Legia wydała 2,5 mln euro, czyli pozwoliła sobie na luksus niespotykany w historii polskiego futbolu. Efekt? 14. miejsce w tabeli. Słusznie Dariusz Dziekanowski żartuje, że trzeba się cieszyć, że Jóźwiak nie miał do dyspozycji 10 mln.

Jak pokazuje suche zestawienie, które prezentujemy poniżej, procent udanych zakupów do tych chybionych jest porażający. I to tylko w przypadku dobrej woli, bo Iwańskiego, Vrdoljaka, Manu, Kucharczyka czy Machnowskiego uznaliśmy za celne strzały, z czym można dyskutować.
Na zupełnie innym biegunie jest Lech Poznań. By odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Kolejorzowi częściej niż innym klubom, a zwłaszcza Legii, udaje się przeprowadzać udane transfery, należy przypomnieć słowa właściciela Jacka Rutkowskiego. Kiedy cztery lata temu kupił Lecha, przedstawił swoją filozofię budowania silnego klubu.

- Trzeba stworzyć przede wszystkim odpowiednie podstawy, wprowadzić ostrą dyscyplinę finansową, zupełnie jak przy zarządzaniu firmą. Jestem zwolennikiem żmudnej pracy, która nie podoba się kibicom i dziennikarzom. Kolejność musi być taka: musimy najpierw dobrze ułożyć stosunki biznesowe, potem jak najwięcej zarabiać i wreszcie za te pieniądze kupować zawodników, którzy nam wzmocnią drużynę. Zawodników, których można kupić za 500 tys. euro, jest w Europie dużo. A to oznacza, że łatwo się pomylić. Dlatego będziemy kładli ogromny nacisk na organizację skautingu. Nie stać nas na pomyłki. Nie będziemy inwestować w graczy, których nie obserwowaliśmy dostatecznie długo. Pół roku minimum.

W Lechu nie do pomyślenia jest sytuacja, że ktoś taki jak Trzeciak czy Jóźwiak dostaje 2,5 mln euro na transfery i praktycznie sam decyduje, kogo sprowadzić. Słynny, ale często wyśmiewany poza Wielkopolską komitet transferowy zatwierdza, czy dany piłkarz się nadaje, nawet jeśli pozytywną opinię wyda szef skautów Piotr Rutkowski, syn właściciela. Każdą wydaną złotówkę ogląda się w Poznaniu z dwóch stron i to kilkakrotnie. W efekcie najdroższym zawodnikiem w ciągu ostatnich czterech lat jest Artjoms Rudnevs, który kosztował 650 tys. euro.

Lech wystrzega się też tzw. kominów płacowych.
- Do czego to prowadzi, widać teraz na przykładzie Legii. Byłoby nas stać, żeby zapłacić za Sobiecha milion euro, ale nie bylibyśmy w stanie spełnić finansowych żądań tego chłopaka. Nie może być przecież tak, że zawodnik, który jeszcze nic nie osiągnął, zarabia 400 tys. euro - analizuje dyrektor sportowy Marek Pogorzelczyk. W Lechu najwyższe kontrakty to 250 tys. euro, większe pieniądze leżą na boisku. Poznański klub płaci duże premie za sukcesy takie jak mistrzostwo Polski czy gra w fazie grupowej europejskich pucharów.

- Oczywiście, zdarzają się błędy. Zapotoka to niezły piłkarz, ale u nas nie może się zaaklimatyzować. Staramy się jednak, by ryzyko nieudanych transferów zminimalizować i chyba się to udaje - kończy Marek Pogorzelczyk.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski