Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Śmierć prezydenta 2"? Za wcześnie

Marcin Kostaszuk
Wojciech Wójcik:  Dziś katastrofa smoleńska jest raną, która przez głupotę niektórych osób podzieliła Polskę
Wojciech Wójcik: Dziś katastrofa smoleńska jest raną, która przez głupotę niektórych osób podzieliła Polskę S. Seidler
Dlaczego w Polsce kręci się komedie romantyczne lub filmową martyrologię, a reżyserzy i tak są autorytetami moralnymi? Z reżyserem filmowym Wojciechem Wójcikiem rozmawia Marcin Kostaszuk.

Dlaczego ludzie widzą w reżyserach autorytety moralne?
Ludzie niesłusznie utożsamiają dzieło z osobą, które je stworzyła. Innymi słowy - umoralniające wielkie dzieło jest w stanie stworzyć marny człowiek, bo jego konstrukcja intelektualna mu na to pozwala. Nie chcę używać przykładów. To zresztą nie dotyczy tylko reżyserów, to może być pisarz, malarz czy rzeźbiarz.

Mimo 40 lat w branży pańska twarz jest anonimowa...
Bo to mój wybór. Trzymać się z dala od kolorowych gazet i obiektywów. Nie jestem ciekawym obiektem dla nich, bo oni szukają sensacji: może ma dwa penisy, trzecią nogę, jedną półkulę mózgu nieczynną? Teraz świat szuka anomalii i się nimi fascynuje. A ja co? Ta sama żona od 30 lat, żadnych dzieci rozbijających się po Warszawie, nie cierpię modnych ubrań, bo spodnie mają być wygodne, a marynarka tweedowa. Wystarczy - wybaczy Pan - nie śmierdzieć w towarzystwie, żeby nie było tak, że ktoś z zatyczkami do nosa podchodzi porozmawiać. Co notabene bywa trudne pod koniec dnia na planie, bo film to ciężka fizyczna praca.

Pański ojciec był kierownikiem produkcji, czyli "rządził" filmem raczej zakulisowo. Tymczasem reżyser jest zawsze na afiszu. To była Pana motywacja?
Nie. Żeby była jasność, zdałem do szkoły filmowej wbrew ojcu i z perspektywy moich ponad 60 lat mogę dziś powiedzieć, że była to raczej moja terapia niż hobby. Spełniałem się w budowaniu modeli okrętów czy samolotów, skomplikowanych manualnych czynnościach.

Film jako terapia? Jakiej choroby?
Chociażby skłonności do depresji. Bycie filmowcem oznacza ciągłe funkcjonowanie między ludźmi. Jak urodziłeś się samotnikiem, to ta presja zaczyna cię uwierać. Poza tym obecność ludzi wokół powoduje brak refleksji, a przeciętna ekipa to średnio 50 ludzi.

Jak ten tłum ogarnąć?
Stopniowo wypracowałem swoją socjotechnikę. Ze wszystkimi przechodzę na "ty", bo wtedy największą obelgą będzie to, że powiem komuś "proszę pana", gdy coś sknoci. Mam opinię człowieka gwałtownego, apodyktycznego, ale upewniam się, że idę właściwą drogą, gdy ekipy deklarują, że uwielbiają ze mną pracować. Ludzi bardzo łatwo zniechęcasz, gdy jesteś niezdecydowany, masz niejasne intencje, budujesz jakąś pseudotajemnicę, tam gdzie jej nie ma.

Czyli nie wkurza Pan aktora cały dzień, gdy ten ma wieczorem zagrać bestię?
Tak robić mogą amatorzy. Ale gdy gra aktor taki jak Marek Kondrat, nie trzeba takich środków. Teraz się schował, ale niezmiennie twierdzę, że on jest w stanie zagrać małpę, pół litra i krzesło: nie ma dla niego granic. Podobnie Janek Englert, któremu na przykład wystarczyło powiedzieć, że wszystko było dobrze, tylko zagrał trzy razy za wolno, bo to jest kluczowa, finałowa scena filmu, a nie ma tempa. Musi więc znaleźć w swoim arsenale środki, żeby tak to zrobić. Oczywiście zdarzają się wpadki. Aktorka na zdjęciach próbnych zagrała tak, że kobiety miały łzy w oczach, ale potem przyszły zdjęcia... i nic. Ale to taki zawód.

Publiczność kojarzy Pana głównie z serialami, przede wszystkim z "Ekstradycją".
Nie mam z tym problemu. Ale z serialami sprawa nie jest jednoznaczna, bo wszystko zależy od tego, kiedy się je puści. Jeśli serial systematycznie gości o godzinie 20, w najlepszym czasie antenowym, to ludzie w końcu uznają, że to jest coś, co do nich należy i tak jak jedzą, piją i wydalają, tak wiedzą, że o dwudziestej jest porcja tego, na co czekają. Ale wyznacz godzinę emisji na 10 rano... Dlatego śmieszą mnie rankingi, że to idzie w górę, a tamto spada. Oglądalność jest zależna właśnie od tego, kiedy się coś pokazuje. To musi być już wyjątkowy knot, gdy o 20 nie ma oglądalności. Klęska nad klęskami.

W Pana biografii, przy kolejnych filmach pojawia się adnotacja: drugi reżyser. Dlaczego długo nie był Pan tym pierwszym?
Mogłem zarobić tyle, żeby utrzymać rodzinę i stworzyć sobie możliwości rozwoju. Jako drugi reżyser byłem gwiazdą, to nie mnie wybierano, ale ja wybierałem, z kim chcę pracować.

Jak do tego doszło?
Po prostu byłem libero. Przydawałem się na planie, byłem uniwersalnym zawodnikiem. Jak reżyser był chory, miał jakieś wyjątkowe wydarzenie czy wyjazd, to zostawiał mi film ze świadomością, że nic złego się nie zdarzy. Nie wychodziłem ani pół kro-ku przed orkiestrę. Miałem wrodzone po-czucie lojalności i specjalnie się nie napinałem, żeby robić film. Ale w końcu udało mi się zrobić ze trzy filmy, które zrobiły wrażenie na świecie.

Zapewne ma Pan na myśli "Tam i z powrotem" i "Karate po polsku". Dziś utożsamia się Pana osobę z kinem sensacyjnym. Cieszy to Pana?
Mam teorię, że za pomocą filmu policyjnego, thrillera, kryminału można bardzo dużo powiedzieć o świecie i swojej postawie wobec świata, a jednocześnie nie moralizować, nie pouczać widza. Mało którego dziennikarza to interesuje, ale ja uważam, że można przemycić swoje poglądy na życie przez film.
Zdaje się, że jest Pan w tym przekonaniu odosobniony.
Przeżywałem to, gdy "Karate po polsku" dostało mnóstwo nagród na świecie, a u nas opinia była także, że to film o jakichś knajakach. Wtedy najważniejsze było kino moralnego niepokoju. To pokutuje do dzisiaj. Ale kto umie zrobić film sensacyjny, ten nakręci komedię czy dramat, bo punktem wyjścia jest warsztat. Jak go masz, to robienie filmu jest jak jazda na rowerze - nie myślisz jak, robisz to machinalnie. Przed przeszkodą hamujesz, przyspieszasz tam, gdzie możesz. Bo co to jest kino - jakiś dwuwymiarowy obraz...

O przepraszam, to się już zmienia.
Nie, bo mamy przecież tylko iluzję trzeciego wymiaru. Wie Pan, że pierwsze kina nazywały się nickelodeony? Od dziesięciocentówki za wstęp - stać było i biedaka, i bogacza. To jest zatem rozrywka populistyczna, długo uważana za sztukę trzeciej kategorii. Lata 60. przyniosły jej nobilitację, filmy zostały postawione na równi z operą czy teatrem. Do filmu szło się zarabiać na to, by móc w teatrze uprawiać sztukę.

A dziś, tu i teraz?
Poziom dołuje, robi się rzeczy nędzne, podłe, za parę groszy. Filmy robi, kto chce, nie ma selekcji, nie ma namysłu, kto zrobi to dobrze. Przyszły czasy bylejakości. W filmie zawsze znajdzie się cząsteczkę tego, co się dzieje w kraju. Więc teraz widać efekt czasu umownie nazywanego kapitalizmem, gdy szmal stał się królem.

Czyli beznadziejność polskich filmów świadczy zarazem o ich prawdziwości, bo jaki kraj, taki film? Absurd.
Bez wątpienia absurd, ale skoro są mali politycy, to i małe filmy. Pieniędzmi nie dysponują wizjonerzy, którzy generują postęp, ale ludzie z niewyrobionym gustem i konkretnymi przyzwyczajeniami, wpatrzeni najczęściej w amerykański film. Żądają zatem czegoś podobnego, ale nie stwarzają budżetu, którym możesz coś podobnego stworzyć. Zawsze więc wychodzi tylko namiastka.

Jako drugi reżyser współtworzył Pan "Śmierć prezydenta" o tragedii Gabriela Narutowicza. Widziałby się Pan za kamerą filmu "Śmierć prezydenta 2" o Lechu Kaczyńskim?
Nie, to musi ostygnąć. Dziś katastrofa smoleńska jest raną, która przez głupotę niektórych osób podzieliła Polskę. Słucham inteligentnych ludzi, których nie podejrzewałbym o myślowy prymitywizm, że to wszystko przez sztuczną mgłę czy impuls magnetyczny, skażone paliwo... Nie mam dowodów na to, że tak nie było, więc pytam ich: "Po co było to robić?". I tu jest odpowiedź w stylu: "Bo nasz prezydent był za gazem łupkowym, a Gazprom bał się, że straci wpływy". Ale popyt na gaz jest przecież tak wielki, że Gazpromowi to by nie zaszkodziło. Inny argument? W tym momencie najłatwiej uznać mnie za człowieka z innej opcji i wtedy zapada niezręczna, niemiła cisza i kończy się dyskusja w kategoriach racjonalnych.

A film nie może być racjonalny?
Te rany są tak świeże i rozognione, że nie chciałbym stanąć po jakiejś stronie, a siłą rzeczy neutralne dzieło to dzieło powtórzone. Musisz się opowiedzieć. A teraz myślę, że wydarzyło się wielkie nieszczęście i nie widzę możliwości, by ze świętej pamięci prezydenta robić ani bohatera, ani antybohatera. Jeszcze nie czas. Historia ma to do siebie, że jest widziana z różnych perspektyw: dla Amerykanów Roosevelt to wielki patriota, dla nas nikczemnik, który zostawił Polskę na pastwę wujka Joe Stalina.

To dlatego Wajda nie nakręcił jeszcze filmu o Wałęsie?
Być może. Nie należę do ludzi, z którymi Wajda rozmawia o tych sprawach.

Tematy nieprawości i przemocy łączą Pana filmy od "Karate..." po "Ekstradycję" i "Ostatnią misję". Ale ostatnio zostawił Pan je za sobą.
Powód jest prozaiczny. Ci, którzy mają dziś pieniądze, wkładają je w bliżej nieokreśloną rzecz, jaką są tak zwane komedie romantyczne. Na to są fundusze i na nic więcej, kryminał czy thriller nikogo nie interesuje. Przyzwoity film Jana Hryniaka "Trick" obejrzało 120 tysięcy widzów, a to za mało dla filmowych decydentów. Z kolei państwowy instytut filmowy zaangażował się w martyrologię - jak nie Popiełuszko, to Sikorski. Życie filmowe składa się tylko z tych dwóch wątków, bo taki jest nacisk państwa. Jego ingerencja w działalność artystyczną nigdy nie przynosiła dobrych efektów.

Najmniej ma Pan wspólnego z komedią, ale spotykamy się, bo jest Pan szefem jury festiwalu "Zostań gwiazdą kabaretu".
Animator tego festiwalu zna mnie od lat i wie, że gdyby ktoś próbował mi podszepnąć, że dobrze by było, żeby wygrał na przykład poznański kabaret, to ja bym podziękował i zgłosił się do Pana z dementi prasowym, że już nie jestem przewodniczącym jury. Wie Pan, istnieje taki moment w życiu człowieka, który buduje domy, projektuje samochody czy reżyseruje filmy, że już nie trzeba udawać, że jest się wielbłądem.

Kręcił Pan filmy na całym świecie. Nie znalazłem w tej kolekcji Poznania.
W drugiej części "Sfory" jest duży epizod poznański. Ale to też jest pochodna absurdu, wynikającego ze skromności budżetów, bo gdyby ktoś nie znał Polski, a przyleciał z kosmosu i oglądał o niej filmy, to okazałoby się, że Polska składa się z Warszawy. Bo na wstępie słyszę: "Dlaczego chcesz kręcić w Poznaniu, ty wiesz, ile będą kosztowały hotele, transport, czas aktorów na przejazd?" itp. I to jest prawda, tylko ja się nie zgadzam, że na to nie ma pieniędzy. Polska składa się z dziesiątków małych ojczyzn, a nie z jednego kosmopolitycznego tworu, w którym najmniej jest tej prawdziwej Warszawy. Albo inny absurd: wszyscy dziwili się, że czemu chcę starego poloneza w roli karetki. A przecież takie auta jeszcze jeżdżą, choć już nie w stolicy.
A potem w większości seriali wszyscy są bogaci, świetnie mieszkają i nie mają żadnych problemów finansowych, tylko takie, czy Józia kocha Zdzisia i czy on nie kopuluje z sąsiadką. Dziewczyna w serialu przyjeżdża do koleżanki, początkującej psychoterapeutki, a ona mieszka w dwupoziomowym 200-metrowym mieszkaniu wykańczanym marmurami. To jest traktowanie widzów jak debili! Jestem człowiekiem sienkiewiczowskim, wolę happy end od destrukcji i tragedii, ale pokażmy troszkę prawdziwego życia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski