18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróże z Arkadym Fiedlerem: Afryka

Alicja Lehmann
Marek Fiedler z maską Śmiejącego się demona, kupioną za wodę kolońską i trzy dolary
Marek Fiedler z maską Śmiejącego się demona, kupioną za wodę kolońską i trzy dolary S. Seidler
Afryka wabiła Arkadego Fiedlera jak rzadko który region świata. Wracał do niej kilkakrotnie, po latach wracali na Czarny Ląd jego synowie, z tęsknoty za jej mieszkańcami, urodą ziemi, ale i po pamiątki do powstającego pod Poznaniem muzeum - Alicja Lehmann.

Nagle zbudziłem się w mojej kabinie na rufie. Po chwili zrozumiałem dlaczego: śruba statku obok kabiny przestała się kręcić i zaległa głucha cisza. Dotarliśmy do celu. Zaczęła się nowa przygoda: Afryka - tymi słowami wita się z czytelnikiem w książce "Nowa przygoda Gwinea" poznański podróżnik Arkady Fiedler.

Afrykańskie powroty
Podróż, która zaowocowała książką, Fiedler odbył w ciekawym dla Czarnego Lądu czasie. Na przełomie lat 50. i 60. Afryka zrzucała jarzmo kolonializmu, a poszczególne państwa stopniowo odzyskiwały suwerenność. Nieobojętny, jak zawsze, na ważne wydarzenia polityczne dotyczące miejsc, które odwiedzał, Fiedler z premedytacją zaplanował podróż do Afryki w tym, a nie innym okresie.

- Ojciec pojechał do Gwinei w 1960 roku - wspomina Marek Fiedler, syn podróżnika. - Jego zamiarem było zobaczyć na własne oczy, jak przeobraża się Afryka, budzi i odnajduje w nowej rzeczywistości.

"Gwinejczycy w referendum z 28 września 1958 roku opowiedzieli się przeciw unii z Francją i tym samym odzyskali całkowitą niezależność" - przypomina Fiedler-ojciec w książce.

- Ojciec był w swoim żywiole - dodaje Arkady Fiedler. - W podróżach zaspokajał głód miłości do przyrody oraz ciekawość, bo od zawsze interesowały go historyczne i polityczne aspekty życia innych kultur. Podróż z 1960 roku zakończyła się książką, ale ojciec wracał to Afryki jeszcze przynajmniej kilka razy.

W 1974 roku powstało muzeum podróżnika w Puszczykowie pod Poznaniem. W celu zgromadzenia jak największej liczby eksponatów Fiedler pływał do Afryki Zachodniej z Polskimi Liniami Oceanicznymi. W tamtym bowiem okresie bardzo popularne były tzw. rejsy okrężne statków handlowych.

Prastara, krem Nivea i koszule
- W latach 70. każdy z rodziny brał udział w takiej wyprawie - wspomina Marek Fiedler. - Naszym głównym celem było zdobycie eksponatów. Była to dla nas fantastyczna przygoda i oczywiście nie lada okazja do zwiedzenia egzotycznych miejsc. Pamiętam te wielkie dziesięciotysięczniki obładowane towarami i nas, w maleńkich kabinach, przeznaczonych dla turystów.

To właśnie z tamtych rodzinnych wypraw Fiedlerowie przywieźli najwięcej eksponatów do nowo powstającego muzeum. - Pamiętam, jak wchodziłem na statek, celnicy wyczuli charakterystyczny zapach Prastarej, ale przymknęli na nas oko - opowiada Marek Fiedler. - To była ówczesna woda kolońska, która w latach 60. i 70. robiła niesamowitą furorę, zwłaszcza w Afryce, Ameryce Południowej i Azji. Bardzo interesowali się nią marynarze, bo Prastara była najlepszym towarem wymiennym.

Fiedlerowie szybko zorientowali się, że nie dzięki dolarom czy funtom zdobędą najwięcej afrykańskich przedmiotów, a właśnie dzięki towarom na wymianę. Afrykańscy tragarze najchętniej wymieniali się z Polakami na wodę kolońską Prastara, krem Nivea w niebieskich pojemnikach oraz flanelowe, kolorowe koszule.

-Pierwszym portem afrykańskim, do którego wpłynęliśmy, był port w Gambii - wspomina Marek Fiedler. - Trafiliśmy na przyportowe targowisko i znaleźliśmy tam piękną, olbrzymią maskę. Zakochałem się w niej od razu i po prostu musiałem ją mieć w naszych zbiorach. Wiedziałem, że jeśli kupujący od razu zdradzi swoje zainteresowanie przedmiotem, to cena błyskawicznie wzrasta. Upatrzyłem sobie tę maskę i podchodziłem do niej ze dwa, trzy dni. Dolarowe ceny były niesamowite, ale w końcu przyznałem się, że nie mam dolarów, ale mam Prastarą. Podetknąłem mu ją pod nos. Był zachwycony. Dołożyłem jeszcze dwa flakoniki i trzy dolary i maska stała się moją własnością. Dziś wisi jako eksponat w muzeum i jest największą maską w naszych zbiorach. Nazwaliśmy ją Śmiejącym się demonem.

Sam pisarz bezbłędnie rozgryzł afrykańskich handlarzy już w 1960 roku i tak pisał o nich w swojej książce: "Podchodząc do ich stoisk, przybierałem znudzoną, zniechęconą minę i starałem się na nic szczególnego nie patrzeć (…)", nie zawsze jednak z zamierzonym skutkiem: "(…) Daremne zabiegi. Pierwszy z brzegu handlarz, młody, ale kuty spryciarz, Senegalczyk, po małej chwili przejrzał mnie na wylot i odczytał moje myśli. Z triumfem na kpiarskiej gębie wziął do rąk spośród kilkudziesięciu rzeźb tę, która najwięcej mi się podobała (…)".

Ułaskawienie demona
Zarówno z pierwszej podróży, jak i z tych kolejnych pisarz i jego synowie przywieźli do Polski niesamowitą liczbę afrykańskich masek. Maski w kulturze mieszkańców Afryki odgrywały i wciąż odgrywają niezwykle istotną rolę. Są i tacy, którzy przypisują im magiczne właściwości. Dzięki maskom możliwe było nawiązanie kontaktu z duchami, bóstwami i ze zmarłymi. Każda maska posiada bowiem jakąś moc, własną energię. Jedne maski skupiają dobrą energię, inne złą, a jeszcze inne są neutralne.

- Był u nas człowiek, pochodzący z Afryki, znawca masek, który potrafił określić ich moc - tłumaczy Marek Fiedler. - Pokazał nam, które z naszych masek mają dobrą, a które złą energię. Na szczęście przeważają te dobre, ale mamy również maski ze złą energią. Jednak fakt, że są one wszystkie skupione w jednym miejscu powoduje, że ich moce się równoważą.

- W naszym muzeum mamy Maskę dobrych życzeń - dodaje Arkady Fiedler. - Wyrzeźbiona została z jednego kawałka drewna. Kiedy ją kupowaliśmy, handlarz powiedział nam, że jest ona siedliskiem dobrej energii. Należy złapać za koniec łańcucha i pomyśleć życzenie. Często zachęcamy do tego naszych gości. Jakiś czas temu nasze muzeum zwiedzał pewien człowiek. Chyba pochodził z Górnego Śląska. Powiedziałem mu, aby dotknął maski, co też uczynił i chwilę później opuścił muzeum bez pożegnania. Po około dwóch tygodniach dostałem od niego list, w którym przepraszał mnie i wyjaśniał swoje dziwne zachowanie. Okazało się bowiem, że kilkanaście lat wcześniej uległ poważnemu wypadkowi, w efekcie którego stracił pamięć. Życzeniem, które pomyślał dotykając maski, było odzyskanie pamięci wydarzeń sprzed wypadku. Dotykając maski poczuł nagły ból głowy i musiał wyjść. Po wizycie w muzeum pamięć powoli zaczęła mu wracać.

Afrykanie nie robili masek czy rzeźb z pobudek estetycznych. Sztuka ta związana była i jest z ich religią i wierzeniami. Maski zawsze służyły jakiemuś obrzędowi, nawiązywaniu kontaktów z duchami i demonami. Według mieszkańców Afryki każdy człowiek ma w sobie demona. Jeśli nad nim panuje, demon potrafi być łaskawy i pomocny. Jeśli jednak człowiek podda się swoim słabościom, wzmacnia tym demona, a ten wymyka się spod kontroli. Właśnie za pomocą maski ludzie byli w stanie nawiązać kontakt ze swoim demonem i osiągnąć harmonię.
Wędrowni muzykanci
Jak zawsze w swych podróżach Arkady Fiedler doskonale dostrzegał i diagnozował nieszczęścia, które dotknęły rodowitych mieszkańców.

"Biali bowiem nie tylko przez całe wieki dokonywali handlu afrykańskimi niewolnikami, sprowadzając nieprawdopodobną nędzę na ludzi i kontynent, nie tylko rozdrapali potem Afrykę na kawałki, ale - chcąc usprawiedliwić swe zbrodnie - ponadto spotwarzali całą rasę tak systematycznie i tak perfidnie, że świat uwierzył w jej niższość i niezdolność do samodzielnego bytu".

Jak zawsze też zachwycony był historią, kulturą i obyczajami w miejscach, do których się udawał. Jeden z rozdziałów w książce poświęca griotom - wędrownym śpiewakom i grajkom, dzięki którym historia Czarnego Lądu przekazywana jest w ten unikalny sposób i charakterystyczny dla afrykańskich plemion .

"Grioci - owi dowcipnisie, kronikarze, poeci i paszkwilanci w jednej osobie - stanowili w łonie narodów i szczepów afrykańskich dość liczną i zamkniętą kastę" - pisał Fiedler. "(…) Była to brać podobna do naszych rybałtów w Europie".

Z Afryki przywiózł oryginalny instrument muzyczny wykorzystywany przez griotów, wyglądem przypominający gitarę i ozdobiony muszelkami kauri, które w dawnych czasach pełniły rolę pieniądza. Każdy z przywiezionych z Afryki i eksponowanych w muzeum przedmiotów ma swoją historię i związany jest z osobą pisarza i członków jego rodziny.

- Podstawową zasadą, jaką przyjmowaliśmy podróżując z ojcem, było tak się zachowywać, aby nie drażnić ludzi - mówi Arkady Fiedler. - Musieliśmy pamiętać o tym, aby uszanować ich rytm dnia i ich świat, a w zamian za to otrzymywaliśmy ich przychylność.

- Afrykanie byli niezwykle otwarci na przybyszów i starali się przybliżyć cudzoziemcom swój świat - dodaje Krystyna Fiedler, żona Marka Fiedlera, która towarzyszyła teściowi podczas jednej z wypraw do Afryki w 1974 roku. - Byli niezwykle sympatyczni i zawsze uśmiechnięci. Zachwycona byłam afrykańską ulicą, gwarną i ruchliwą na ogół, a całkowicie opustoszałą w czasie siesty - wspomina. - O tej porze dnia byliśmy jedynymi ludźmi przechadzającymi się wśród straganów. Towarzyszyły nam jedynie olbrzymie gekony, do których chcąc nie chcąc musiałam się przyzwyczaić. Bardzo lubiłam tę ciszę i spokój w środku dnia. Zapach i rytm afrykański mam w pamięci do dzisiaj.

Widok na miarę ostatniego snoba
Arkady Fiedler swoje podróżnicze życie rozpoczął od wyprawy do Ameryki Południowej, a zakończył właśnie podróżą do Afryki w 1981 roku. Miał wówczas 87 lat.

"Rozwarłem gigant-okno sięgające od samego sufitu do posadzki. Stąd otwierał się widok, jaki nawet ostatniego snoba mógłby olśnić (...) Prawie pode mną morze szumiało przypływem bijąc o głazy, w dali romantyczne wyspy Los opromieniało zachodzące słońce. A najbliżej hotelu, bo tuż nad brzegiem morza puszyło się kilka wyniosłych drzew tak niezmiernie ładnych i tak nierealnych, jakby żywe wyszły z Disneyowej "Fantazji" - zachwycał się widokiem z okna hotelowego w mieście Konakri podczas swojej pierwszej afrykańskiej wyprawy.

Dziś pamiątki z Afryki cieszą oko i budzą zachwyt odwiedzających muzeum w Puszczykowie. Co więcej, bogate zbiory w dalszym ciągu rosną. Tradycją stało się, iż zwiedzający świat znane i mniej znane osobistości, dawni przyjaciele poznańskiego pisarza i obecni przyjaciele jego synów przywożą ze swoich wypraw prezenty i tym samym przykładają rękę do wzbogacania i tak już imponujących zbiorów muzeum.

I tak Puszczykowo może pochwalić się między innymi oryginalnym afrykańskim kołczanem, prezentem od Ryszarda Kapuścińskiego, laureata nagrody Bursztynowego Motyla; spódnicą sudańskiej dziewicy przywiezioną przez Marcina Kydryńskiego czy też imponującym, dwukilowym zębem trzonowym słonia afrykańskiego, podarowanym przez Piotra Miśkiewicza z Puszczykowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski