Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sierotom z Tybetu rachunek wystawia bieda

Redakcja
Zdolni muzycznie podopieczni sierocińca koncertują jako zespół i występują tańcząc oraz śpiewając w strojach tybetańskich
Zdolni muzycznie podopieczni sierocińca koncertują jako zespół i występują tańcząc oraz śpiewając w strojach tybetańskich Archiwum Fundacji Nyatri
Tylko te buty i chaty pasowały do siebie. Stare i nędzne. Rząd znoszonego obuwia przed każdym wejściem, a w oknach kraty. Zamiast wygodnych łóżek, surowa stal piętrowych, niemal więziennych pryczy. Tu nie pasują dzieci. Żadne. Od kilku lat grupa osób z fundacji Nyatri chce to zmienić i pomaga małym Tybetańczykom, o czym opowiada Elżbieta Sobańska

Wtedy nadciągnął monsun. Padające deszcze niemal z ziemią zrównały starą lepiankę, w której mieszkali najmłodsi podopieczni sierocińca w niewielkiej wiosce Dolanji, w indyjskich Himalajach. Gdy pod naporem lejącej się z nieba wody zawalił się dach, chłopcy byli akurat w stołówce. Latem i jesienią 2004 roku za schronienie musiały wystarczyć im namioty. W nowym, murowanym już domu zamieszkali zimą.

W "dziecięcej wiosce"...

- Wioska Dolanji leży poza szlakiem turystycznym, mało kto trafiał tam z Zachodu - opowiada dr Anna Szymoszyn z Instytutu Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk oraz współzałożycielka fundacji Nyatri. - Mój mąż był już tam w 2001 roku. Zaczęliśmy też wtedy zbierać fundusze na pomoc dla ośrodka. Były koncerty, festiwal Tybet w Poznaniu, ale działania były nieregularne. Postanowiliśmy to zmienić w 2004 roku, kiedy otrzymaliśmy pozwolenie na wstęp do sierocińca. Ten temat jest mi też bliski zawodowo. Takich ośrodków jest więcej, ale ten w Dolanji był najbiedniejszy, jaki kiedykolwiek widziałam.

Na losach kolejnych pokoleń Tybetańczyków, zamieszkałych w zachodnich Himalajach, piętno odcisnęła polityka. Właśnie w Indiach oraz Nepalu wiele rodzin znalazło schronienie wśród gór po zajęciu Tybetu Centralnego i Zachodniego przez Chiny w 1959 roku. Uciekały też rodziny wyznające pierwotną religię tybetańską bon, która z czasem wymieszała się z buddyzmem. Tybetańczycy gardzili wyznawcami bon, uważając ich za osoby niedouczone i hołdujące zabobonom. Ten stygmat potomkowie noszą do dzisiaj.
Pozwolenie udzielone przez Dalajlamę XIV i kawałek ziemi podarowanej przez lokalne władze stały się podstawą do utworzenia "osiedla Dolanji" w Stanie Hi-machal Pradesh w Indiach. Sprowadzali się tu wyznawcy bon, często robotnicy drogowi. Powstała m.in. przyklasztorna szkoła, internat, gdzie chłopcy przygotowują się do życia klasztornego. Z czasem utworzono też sierociniec dla dziewczynek i chłopców pod nazwą Bon Children's Home. Trafiają tu dzieci pozbawione opieki krewnych lub te pochodzące z najuboższych rodzin. Obecnie większość wychowanków to mieszkańcy dawnych królestw leżących teraz na obszarze Nepalu.

Walka o przetrwanie

Sierociniec jest miejscem, które ma pomóc przetrwać tradycji i pierwotnej religii bon. To także szansa dla dzieci na edukację, która pokaże im inny świat niż ten, który widzą na co dzień - ogromną nędzę.
- W wiosce znajduje się klasztor. Akurat był luty i trwało wielkie święto Losar, czyli tybetański Nowy Rok - wspomina Anna Szymoszyn. - Było tam też kilkunastu Polaków, których zachęciliśmy do zostania sponsorami dzieci z sierocińca. Podarowane przez nich co miesiąc kilkadziesiąt dolarów było szansą dla sierot na wikt i opierunek. Wkrótce wyczerpał się również krąg naszych znajomych, więc pojawił się pomysł założenia fundacji.

Udało się ją powołać w 2005 roku. Zasięg jest ogólnopolski, ale siedziba fundacji jest w Poznaniu, bo tutaj krócej trwały procedury prawne. Teraz w tej organizacji pożytku publicznego działa na stałe kilkanaście osób, a także kolejni, którzy pomagają okazjonalnie. Wśród nich są naukowcy, nauczyciele, lekarze oraz przedsiębiorcy, którzy poza pracą mają czas i ochotę, by pomagać innym. Wszyscy są wolontariuszami.
- Nie jest trudno znaleźć wolontariusza, ale tego rodzaju pomaganie wymaga przygotowania i dużo samozaparcia - przestrzega Szymoszyn. - Młodym, z reguły studentom, serca szybko się zapalają, ale potem skrzydła opadają. Ich zapał wystarcza na krótkie akcje, ale w dłuższych działaniach i wyjazdach lepiej sprawdzają się starsi, obeznani w procedurach prawnych. To jest potrzebne, żeby sprawnie nieść pomoc.

Edukacja ponad granicami

W miejscu nędznych lepianek stoją już murowane domy. Postawiła je szwajcarska fundacja Children's Village. Z kolei fundacja z Poznania wyposażyła budynki. Małym Tybetańczykom pomagały różne kraje, ale po niedawnym kryzysie gospodarczym pomoc niemal wygasła. Gdyby nie płynące z Polski wsparcie - często również od średnio zasobnych osób - dzieci nie miałyby nawet co jeść.

Ponad 20 lat temu w sierocińcu było kilkadziesiąt dzieci sprowadzonych przez mnichów, teraz jest ich już 300. Pobyt w sierocińcu jest dla nich szansą na edukację. Dzięki sponsorom ci wybitni kontynuują naukę w płatnych college'ach i na studiach. Jedna z podopiecznych kończy pierwszą klasę gimnazjum w prywatnej szkole w Poznaniu, która współpracuje z fundacją.

- Jest to możliwe dzięki stypendium, które Tashi otrzymała jako jedna z najlepszych uczennic. Ale po przyjeździe do Poznania okazało się, że przeskok jest og-romny - opowiada Szymoszyn. - Nastolatka doganiała w nauce rówieśników. Trudniej jej było sobie poradzić z adaptacją.
Trzynastolatka nie wiedziała nawet, że istnieje coś takiego jak granice państw, uświadomiła to sobie dopiero po przyjeździe do Poznania. Nie rozróżniała nawet, czy osoby w telewizji to aktorzy, czy też zwykli ludzie.

Wyjazd z górskiej wioski okazał się najtrudniejszym egzaminem. Dziewczynka z dyrekcją sierocińca, fundacją oraz opiekującą się nią w Poznaniu rodziną musi teraz zadecydować, czy dokończy naukę w poznańskiej szkole, czy może wróci dopiero na studia.

Kim był Hitler? A Stalin?

Równie ciężko, jeśli nie gorzej, jest wychowankom sierocińca na miejscu. Wojna pozostawiła za sobą rodziny w zgliszczach. Ludzie z biednych stali się nędzarzami. Ale nie wszyscy wychowankowie to sieroty, część trafia tam z biedy i strachu. W 2001 roku rodzice oddawali kilkunastoletnich chłopców, aby uchronić ich przed branką maoistyczną. Teraz oddają nawet kilkulatków, bo edukacja jest szansą na wolność. Albo się wyrwą z gór, albo też lepiej usytuowani wrócą i pomogą rodzinie.

- Tu się wkrada ekonomia, przychodzą do nich mnisi i mówią, że dziecku będzie lepiej - wyjaśnia Szymoszyn. - Rozstania są emocjonalnym przeżyciem, ale tego nie widać, bo kultura tybetańska nakazuje opanowanie.

Są i takie dzieci, które po latach w sierocińcu zabierane są przez rodziców. Odchowane przydadzą się w domu, do pracy w polu. Jeden z ojców zabrał siłą dziewczynkę, której brakował rok do ukończenia ostatniej 10 klasy, nawet nie czekał na egzaminy. Gdy ci najzdolniejsi dostaną się już na studia, to i tak trudno im się tam odnaleźć społecznie. Bo wychowanie w zamkniętym środowisku, w oddaleniu to nieodłączny bagaż sierocińca.
Ale bez tej pomocy wiele zdolnych tybetańskich dzieci jest bez szansy już na starcie. Denden Lhamo potrzebuje korepetytora wolonatriusza. Ma 16 lat i chce być pielęgniarką, aby pomagać dzieciom z Dolanji. Już teraz radzi sobie świetnie. Na przeszkodzie stoi... matematyka, której nie może zdać. Nyinda to obdarzona wspaniałym głosem nastolatka, która pieśni tybetańskie zamienia w... rap.
Wsparcie finansowe i adopcja serc (wszystkie dzieci mają już rodziców na odległość) czy opieka medyczna (poznańscy dentyści w ubiegłym roku pojechali do wioski leczyć dzieci, w tym roku pojadą znowu) to niektóre działania fundacji. Potrzeby są znacznie większe. Teraz nacisk chcą postawić na prowadzenie edukacji alternatywnej.

- Nauka w szkołach to głównie wiedza o Indiach i nauczanie pamięciowe, a nie przyczynowo-skutkowe. Poza tym nic. Nie słyszeli o Hitlerze, Stalinie i o wielu innych wydarzeniach - opowiada Szymoszyn. - Ich wiedza o świecie jest tragicznie żadna.

Dlatego właśnie członkowie fundacji Nyatri przygotowują nowy projekt - alternatywną edukację. Potrzebni będą nauczyciele wolontariusze z biegłą znajomością angielskiego oraz realiów państw azjatyckich. Wyjadą na dłuższy czas. Fundacja chce wybudować pomieszczenia z pracownią komputerową i biblioteką, gdzie dzieci będą się uczyć o świecie. Jest zgoda Nyima Dakpa Rinpoche, dyrektora sierocińca Bon Children's Home w Dolanji. Jeśli uda się zebrać fundusze na ten cel, to pierwsze zajęcia w alternatywnych klasach zaczęłyby się najwcześniej za trzy lata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski