Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobieta, która konie zalicza do najbliższej rodziny

Redakcja
- Nie jestem typowym materiałem na żonę - śmieje się  Maria Wojciechowska
- Nie jestem typowym materiałem na żonę - śmieje się Maria Wojciechowska J. Romaniszyn
Pamięta wszystkie konie, które trenowała i ujeżdżała przez większość swojego życia. Dla Sekrecji - folblutki, przedstawicielki gorącokrwistej rasy angielskiej, chciała nawet zmienić całe życie. W ciągu dnia więcej czasu spędza na padoku niż w domu. O Marii Wojciechowskiej z Leszna, która była pierwszą kobietą zatrudnioną w służewieckiej stajni, pisze Danuta Pawlicka.

Trudno ją zastać przy garnkach w kuch-ni. Szkoda jej na to czasu, bo cztery konie wyrwane spod rzeźnickiego topora musi nakarmić, wezwać do nich weterynarza, rozmasować obolałe stawy, podać leki, pozwolić im się wybiegać. Na miejsce naszego spotkania wyznacza nie jakąś leszczyńską kawiarnię, a łąkę na rubieżach Leszna, gdzie Buława i Charlotte, czarna kucka, skubią u jej stóp mlecze i listki wiosennej trawy. Mila i Mokra szaleją tuż obok w granicach padoku. Buława na krótkich lejcach krąży wokół swojej pani, a za klaczą podąża jak cień kilkunastoletni kuc. Te dwa "rasowo nierówne" konie połączyła tak mocna więź, że zawsze są razem, odkąd się spotkały i pokochały. Pani Maria szanuje końskie uczucia i bardzo dba o ich zdrowie bez względu na wiek i pochodzenie.

- Lekarze, którzy przyjeżdżają do moich koni, dziwią się, że przygarniam schorowanych emerytów, a ja przecież ratuję im życie - mówi. Paweł Apolinarski, postać znana nie tylko w kręgach koniarzy, już niejeden raz przygadywał, że tylko "babcie" u niej widzi.

Stajnia jak dom

Każdy ranek nowego dnia zaczyna się tak samo - w stajni. Tam pani Maria spędza godzinę. W południe znów wraca do swoich koni, czyści je, sprząta stajnię i wyprowadza na wolny padok i pasie je na łące:

- Telewizji nie oglądam, bo nie mam na to czasu - przyznaje, a tak naprawdę świata nie widzi poza swoimi końmi i dla nich staje na głowie, aby miały wszystko, czego wierzchowiec potrzebuje. Choroba któregokolwiek z nich rozstraja jej nerwy i wytrąca z równowagi. Niedomagania swoich czworonożnych zwierząt bardziej przeżywa, niż rozstania z dwoma mężami. Trudno się oprzeć wrażeniu, że traktuje je niemal tak, jak pięć rodzonych córek, które często stroją sobie z tego żarty. Kiedy niedawno przyjęta w adopcję Buława kuśtykała i straciła apetyt, pani Maria urządzała jej najprawdziwszy szwedzki stół. Same końskie smakołyki podtykała koniowi - marchewki, listki sałaty, młodziutkie trawki. A jak się zamartwiała Charlottą, gdy chodziła opuchnięta od ukąszeń komarów i meszek!

- Nie wiem, jak dałabym radę z ich ciągłym leczeniem, gdyby nie bezinteresowna pomoc weterynarzy, którzy zawsze przyjeżdżają, gdy ich o to proszę - tłumaczy. Na miejscu jest Andrzej Dolata, a trochę dalej mieszka Wacław Ossowski. Obaj, jak przypuszcza, niejeden raz muszą zachodzić w głowę, co kobieta ma z koni, że poświęca im tyle czasu i sił. Nie wykręcają się jednak, gdy telefonuje do nich bladym świtem, aby przyjechali obejrzeć Buławę lub szesnastoletnią Milę uratowaną z rzeźni.

Dzieci dorastają, więc więcej czasu może poświęcić koniom niż pięciu córkom. Najstarsze Kasia i Basia studiują na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu. Mamę widzą w weekendy i wakacje. Agata i Ola, uczennice szkół średnich, też nie potrzebują niańczenia. Także najmłodsza Iza, która jest w V klasie szkoły podstawowej, radzi sobie coraz lepiej w domu i w stajni. Wszystkie dziewczyny odziedziczyły po mamie umiłowanie do koni, a po ojcach talenty muzyczne.

Z Kłody jej ród

Maria Wojciechowska nie ma nic z miejskiej paniusi, której przypadła rola amazonki. Jest z krwi i kości rolniczką i dziedziczką wychowaną w gospodarstwie w podleszczyńskiej wsi Kłoda:

- Do piętnastego roku pracowałam z końmi w polu, bo nie było u nas ciągnika - wspomina. Już jako dziecko lgnęła do ojcowskich koni - Kasztana i Gniadego, z którymi potrafiła się obchodzić jak mało kto. Sama dosiadała je na oklep i cwałowała, rozkoszując się wiatrem we włosach i szybszym biciem swego serca. Pewnie na tym zakończyłyby się jej pierwsze doświadczenia z gospodarskimi pociągowymi "rumakami" o ciężkiej budowie, gdyby nie cały ciąg zdarzeń, które stawiały konie na jej życiowej drodze. Zaraz po skończeniu technikum rolniczego w wielkopolskim Bojanowie trafiła na staż do Gorzynia.

- Tutaj pierwszy raz w życiu usiadłam w siodło założone na zwykłego gniadosza, ale dla mnie był to prawdziwy koń wyścigowy. Miałam wtedy 20 lat, a świat widziany przez końskie uszy wydawał mi się najpiękniejszy. I nie zmieniłam zdania do dzisiaj. Czy ktoś zauważył, jak niezwykły jest zarys końskich uszu? - nagle pyta, klepiąc Buławę po karku.

Pamięta wszystkie konie, które dosiadała przez całe dorosłe życie. W Racocie, sławnym z hodowli rasowych koni, gdzie też miała praktykę, przydzielono jej gniadego araba. - Jeszcze dzisiaj widzę jego piękną "łysinkę" w kształcie szerokiej latarni, był dosyć tęgi, ale miał bardzo dobre pochodzenie - opowiada.

Tam się nauczyła dobrej jazdy, która przydała się w Kwidzyniu, gdzie w stadzie ogierów przez cały rok pracowała na prawach zawodowego jeźdźca. Dosiadała konie w ramach próby dzielności, od której zależało, czy wierzchowiec zachowa swoje męskie atrybuty, czy podzieli los wałachów.

Wielka słabość do Sekrecji

- Jestem wyczulona na cechy araba i moja Mila, która była przeznaczona na rzeź, też ma coś z jego cech. Dlatego ją uratowałam. Wszystkie moje córki traktuję równo i kocham jednakowo, ale z końmi jest inaczej, bo zawsze wśród nich wypatrzę jakiegoś faworyta - tłumaczy.

W Sopocie, gdzie trenowała konie w biegach na przeszkodach, przypadł jej do serca Bitun. Inne konie sypały się i wpadały na przeszkody, a on jeden szedł jak burza. Z niebywałą gracją odbijał się i szybował jak mityczny pegaz. Niemal słyszała szum skrzydeł.

Jednak największą końską miłość znalazła w Dżonkowie. Zatrudniona jako kierownik gospodarstwa rolnego zamiast terenowego auta dostała Sekrecję, angielskiego folbluta. Doglądała na niej 300 ha gruntów rozczłonkowanych na sto oddzielnych pól i poletek. - Ukochana Sekrecja, chciałam ją odkupić, wszystko rzucić i wrócić z nią na gospodarstwo, ale się nie zgodzili - mówi z żalem w głosie.

Tam, w Dżonkowie spotkała się z Czesławem Niemenem. To nie było zwykłe spotkanie gwiazdy i fanki, którą została od pierwszej jego piosenki, jaką usłyszała. Niemen przyjechał na festiwal do Zielonej Góry. Któregoś dnia zamarzyła mu się konna przejażdżka. - Oddałam mu Sekrecję, a sama wsiadłam na innego konia i pojechaliśmy w pole - wspomina.

Piosenkarz mówił cały czas, a jadąca obok kobieta tak była zasłuchana w jego tembr głosu, że nic z tego nie zapamiętała. Nawet nie wie, o czym opowiadał. Do dzisiaj słucha Niemena, a tamtego przeżycia nie przyćmił nawet warszawski Służewiec, gdzie jako starszy jeździec pracowała w stajni Doroty Kałuby (współwłaścicielka fir-my, jej koń wygrał niedawno Wielką Warszawską). To było przełomowe wydarzenie, ponieważ leszczynianka przełamała tam męski monolit i została pierwszą kobietą zatrudnioną w służewieckiej stajni.

Życie rodzinne

Nie ukrywa, że brakuje jej dzisiaj pracy, której ciągle szuka, i mężczyzny w domu, którego nie szuka. Z robotą jest krucho, ale nie traci nadziei. Mężczyzn na wolnym rynku jest pod dostatkiem, ale trudno tam znaleźć właściwego kandydata. Jeden z pretendentów do jej ręki powiedział wprost, że przeszkadza mu przychówek złożony z pięciu córek i czwórki koni. Śmieje się z tego: - Nie jestem typowym materiałem na żonę.

Randki w ciemno odpadają, ale gdyby tak zjawił się mężczyzna i umożliwił pani Marii hodowlę koni? Taką ofertę, zapewnia, rozważy natychmiast. Na razie jednak odpuszcza sobie problem niedostatku męskiej ręki w gospodarstwie i nie przeżywa rozterek samotnej kobiety wieku średniego. Ma wspaniałe dzieci i oddanych braci, którzy pomagają jej, zanim ona sama pomyśli o pomocy.
Długo się zastanawia, gdy ma odpowiedzieć, kiedy ostatni raz nosiła buty na obcasie, a wygodny w stajni ubiór zamieniła na sukienkę.

- Ja patrzę na świat oczami konia - żartuje. Pewnie dlatego tak często w snach widzi bezkresne stepy i siebie na koniu. Rok temu znalazła namiastkę takiego końskiego nieba na ziemi w Lasocicach (niedaleko Leszna) - Były tam kwitnące łąki, były pola bez zabudowań, lasy... - rozmarza się już na samą myśl. Dobrze byłoby mieć takie zaplecze dla swoich czworonożnych emerytów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski