Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

38 metrów do siedmiu tysięcy

Tomasz Cylka
Stanąłem na szczycie Aconcagua 16 lutego o godzinie 19.01.  Śmieję się, że uczciłem w ten sposób 65. urodziny "Głosu Wielkopolskiego". Smutno trochę, że nie mam z kim dzielić radości
Stanąłem na szczycie Aconcagua 16 lutego o godzinie 19.01. Śmieję się, że uczciłem w ten sposób 65. urodziny "Głosu Wielkopolskiego". Smutno trochę, że nie mam z kim dzielić radości Archiwum autora
Piotr przegrał chorobą wysokościową na 5900 m n.p.m. Zbyszek na 6500 m n.p.m. stwierdził, że... dalej nie idzie. Z naszej trójki zostałem sam. Przede mną potężna Aconcagua (6962 m n.p.m.) na wyciągnięcie ręki - wejście na najwyższy szczyt świata poza Himalajami, opisuje Tomasz Cylka.

Po zdobyciu w 2008 roku kaukaskiego Elbrusa (5642 m n.p.m.) trzeba było zadecydować, co dalej z górską wspinaczką. Wybór jest prosty: albo afrykańskie Kilimandżaro (5895), albo o kilometr wyższa Aconcagua w Ameryce Południowej, zwana Kamienny Strażnikiem. Razem z Piotrem, moim wspinaczkowym towarzyszem podróży, stawiamy na tę drugą górę. Dlaczego? Bo to najwyższa góra obu Ameryk, najwyższy wierzchołek półkuli południowej i zachodniej, wreszcie najwyższy szczyt poza Himalajami. Czy trzeba więcej?

Do wyjazdu namawiamy też Zbyszka Bąka z Warszawy. To właśnie on jest głównym organizatorem najbliższej wyprawy na Mount Everest. Jej uczestnicy wejdą na Dach Świata, żeby uczcić 30. rocznicę zimowego zdobycia tej góry przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego.

Ani się oglądamy, jak potężny Boeing 777 zniża się powoli z wysokości 11 tysięcy metrów. Za oknami samolotu Andy mamy na wyciągnięcie ręki. Już się nie możemy doczekać, kiedy się zaczniemy po nich wspinać. Lądujemy w Santiago de Chile. Co prawda Aconcagua leży w Argentynie, ale z chilijskiego lotniska jest do niej o wiele bliżej niż z dalekiego Buenos Aires. Dlatego trzy czwarte górskich turystów wybiera na początek podróży właśnie stolicę Chile.

Ukradli portfel
Wyjazd nie zaczyna się dla nas pomyślnie. Na dworcu autobusowym w Santiago Piotrowi wyciągają portfel z kieszeni. Byliśmy na to wyczuleni, bo wszyscy przestrzegali przed chilijskimi kieszonkowcami. Ale to był dosłownie moment. W tłumie ludzi został popchnięty. Jeszcze pomagał wstać potencjalnemu sprawcy i spojrzał mu w oczy. Chwilę później w kieszeni pusto. Na szczęście paszport i inne dokumenty miał zawieszone na szyi.

Docieramy do Mendozy, stolicy regionu, gdzie leży Aconcagua. Ponad stutysięczne miasto wydaje się nam o wiele bardziej przyjazne niż złodziejskie Santiago. To właśnie tutaj trzeba załatwić wszelkie pozwolenia. W lutym taki permit kosztuje od osoby aż 330 dolarów amerykańskich. Pocieszamy się, że w szczycie sezonu, który tutaj przypada w styczniu, jest jeszcze drożej. W rządowej siedzibie wpatruję się w dokładną mapę, która idealnie pokazuje, co trzeba zrobić, żeby wejść na szczyt.

Na wysokości 5200 m n.p.m. przychodzą pierwsze zawroty głowy

- Nie ma szans, żebym wszedł - patrzę na wizualizację i tracę nadzieję. Wygląda strasznie.
Wreszcie jesteśmy w Los Penitentes (ok. 2500 m n.p.m.), małej osadzie, gdzie stoi tylko kilka domów, a miejscem spotkań jest mała stacja benzynowa. Krajobraz jak w amerykańskim filmie. Załatwiamy transport naszego bagażu na mułach do bazy głównej. Wyciągamy kolejne 200 dolarów z kieszeni i już mamy plecaki lżejsze łącznie o 60 kilogramów. W sympatycznym hostelu spędzamy ostatnią noc w wygodnym łóżku. Na najbliższych trzynaście nocy wygody się kończą.
Złamiemy przepis

Piesza wędrówka rozpoczyna się u bram Parku Narodowego Aconcagua na wysokości około 3000 m n.p.m. Strażnicy dokładnie sprawdzają nasze permity i wręczają nam worki na śmieci i ekskrementy. Tak, tak, tutaj nie ma zmiłuj. Jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi, to teoretycznie każdą kupę trzeba wsadzić do worka i zejść z nią na dół. Od razu wiemy, że tego punktu regulaminu nie zrealizujemy.

Wchodzimy do Doliny Horcones. W ciągu dwóch dni chce-my dojść do bazy Plaza de Mulas (4365 m n.p.m.). Dolina ma ponad 30 km długości i prawie półtora kilometra przewyższenia. To na tej trasie odpadają pierwsi wspinacze, którzy na przykład mają problemy ze zdrowiem al-bo w odpowiednim czasie nie rzucili palenia. Nic dziwnego, bo to łącznie co najmniej 12 godzin wędrówki w gorącym słońcu i tumanach kurzu. To sprawka poganiaczy mułów, którzy co chwilę mijają nas z uśmiechem na ustach.

Jeśli ktoś ma w budżecie wolne kolejne 200 dolarów, to może zamiast pieszej wędrówki wybrać jazdę na grzbiecie. Chętnych nie ma zbyt wielu. Po drodze mijamy pierwsze obozowisko Confluencia (3400). Wybieramy jednak dziki nocleg 200 m wyżej. Pierwszej nocy namiotem łopocze silny wiatr, ale jak się później przekonamy, był to ledwie zefirek wobec tego, co dzieje się na grani.

Miasteczko namiotowe
Tak jak założyliśmy, po dwóch dniach docieramy do Plazy de Mulas. Obóz główny to kilkanaście dużych namiotów rozstawionych przez agencje i kilkadziesiąt małych, jakie wnieśli tu zwykli turyści. Baza to małe miasteczko, gdzie kwitnie życie towarzyskie. Można tu kupić niemal wszystko. Puszka małego piwa za pięć dolarów, pizza za piętnaście, herbata za trzy. Jako że nie ma tu w ogóle zasięgu telefonii komórkowej, to rekordy popularności bije połączenie z telefonu satelitarnego. Minuta rozmowy z Polską to kolejne pięć dolarów mniej w portfelu. Można też wybrać półgodzinne połączenie internetowe za dwadzieścia dolarów. Biznes kwitnie w najlepsze. Aconcagua to miejsce bardzo skomercjalizowane.

Obowiązkowy punkt w bazie to wizyta u lekarza, który sprawdza saturację (nasycenie krwi tlenem) i ciśnienie. Jeśli coś jest nie tak, to kategorycznie zabrania wyjścia w góry. Piotra nie opuszczają kłopoty. Saturację ma zbyt niską, wobec tego robimy sobie dzień odpoczynku. Podczas kolejnych badań, wskaźniki lekko drgnęły w górę i lekarz dał zielone światło. Rozpoczynamy konkretną walkę o wysokość.

Gdy łeb trzaska...
Górę zdobywamy w stylu himalajskim, czyli jednego dnia wynosimy na górę depozyt (jedzenie, gaz i część bagaży), schodzimy na dół i nocujemy, a kolejnego dnia wchodzimy z rzeczami osobistymi. I tak przez tydzień. Na miejsce pierwszego obozu wybieramy szeroką przestrzeń na wysokości około 5200 m .n.p.m. To nie jest popularne miejsce na biwak. Ludzie albo wybierają Camp Canada (5070 m n.p.m.), albo Nido de Condores (5560 m n.p.m.).

Tutaj przychodzą pierwsze zawroty głowy i ogólne osłabienie. Nie chce się jeść i pić, człowiek leży w namiocie i wpatruje się biernie w niebo. Czasem coś przeczyta, ale jak ktoś wziął zbyt ambitną lekturę, to na tej wysokości na pewno jej nie zrozumie. Nic dziwnego zatem, że najnowsza, szpiegowska powieść o masonach Dana Browna zdecydowanie wygrywa z wywiadem z Leszkiem Kołakowskim.

Złe wyniki lekarskie u Piotra w bazie nie były przypadkowe. Na tej wysokości nie pomaga mu aspiryna ani różnej maści ibupromy. - Łeb trzaska i nie chce przestać - ocenia swój stan, choć wypowiadane przez niego słowa nie nadają się do druku. Ale poddać się nie ma zamiaru. Robimy kolejny dzień odpoczynku. Trochę szkoda, bo słońce nas od samego początku wędrówki nie zawodzi, ale ze zdrowiem nie ma żartów.

Obok nas rozbiła się grupa Hiszpanów, którzy mają opłacanych tragarzy. Sporo radości dostarcza nam namiot, który służy za toaletę. Tragarz wniósł im nawet najprawdziwszy pod słońcem sedes. Ich problem polega na tym, że to, co w nim zostawili, muszą zapakować do worków i znieść na dół. Widok wspinaczy pokornie pakujących gówienka do woreczka wygląda komicznie.

Pierwsza przegrana
Ósmego dnia akcji górskiej ruszamy do obozu drugiego. Berlin leży na wysokości około 5900 m n.p.m., czyli niemal trzysta metrów wyżej niż mój i Piotra dotychczasowy rekord wysokości na Elbrusie. Mijam dziesiątki ludzi, którym już tutaj każdy krok sprawia olbrzymie trudności. Niektórzy są tak bladzi, że czasami pytam ich, czy wszystko w porządku. Ja narzekać nie mogę. Co prawda idę bardzo wolno, ale wysokość i oddychanie nie są dla mnie problemem. O Zbyszku nie wspominam, bo on tutaj prawie wbiega na każdą górę. W takiej kondycji to Everest będzie dla niego bułką z masłem.

Gorzej z Piotrem, który walczy o każdy metr. Do Berlina dochodzi wycieńczony. Szybko rozbijamy namiot i robimy mu ciepłe posłanie. Zarządzamy kolejny dzień przerwy. Na tej wysokości to już nie lada wyzwanie. Jesteśmy w końcu wyżej niż choćby Kilimandżaro.

Cały następny dzień Piotr walczy z chorobą. Łatwo się nie poddaje, bo do tej góry szykował się cały rok. Biegał, pływał, kondycję miał nieziemską, ale na taką reakcję organizmu przygotowany być nie mógł. Powoli dochodzimy do wniosku, że powinien zejść na dół. Ale ciężko samemu się zdecydować. W końcu nie ma jednak wyboru. Męska decyzja o zejściu zapada późnym popołudniem. Zdrowie jest ważniejsze niż zdobycie góry.

Zostaję sam
Wreszcie nadchodzi dzień ataku szczytowego. Aconcagua nie wymaga nocnego wyjścia, jak to jest na przykład w przypadku Elbrusa. Dzień tutaj długi, a normalna droga omija wszelkie lodowce. Startujemy o godzinie 8. Jak się okazuje, co najmniej dwie godziny za późno, ale o tym się przekonam dopiero na koniec dnia. Poranek jest bardzo mroźny. Na zegarku -10 st. C, do tego wieje niemiłosiernie. Prognozy zebrane przez profesjonalnych przewodników mówiły, że będzie dmuchać nawet 120 km/h, ale takie wiatry to tutaj rzecz normalna. Poza tym pogoda idealna, świeci piękne słońce.

Pierwsze pół kilometra pod górę nie przynosi żadnych problemów. "Krok po kroczku, krok za kroczkiem", jak to śpiewają Przyjaciele Karpia z radiowej Trójki, wspinamy się do góry. Późne wyjście ma jeden plus, że idziemy niemal samotnie. Dołącza do nas tylko pewien Argentyńczyk. Kilkanaście osób widzimy wysoko przed nami. Wydaje się, że naszemu optymistycznemu scenariuszowi nic nie zaszkodzi. A jednak. Na wysokości 6500 m n.p.m. Zbyszek traci motywację, bo szczyt zdobył już dwa lata temu.

- Dalej nie idę - oznajmia mi stanowczo. Wskazuje osławiony żleb Canaletta, który prowadzi prosto pod samą górę. Wierzchołek widzę już wyraźnie. Odległość jest mniej więcej taka, jak ze Słonecznika na Śnieżkę w Karkonoszach, czyli niemal na wyciągnięcie ręki. Problem jest tylko jeden: to 5 km wyżej!

Uczciłem jubileusz "Głosu Wielkopolskiego"
Wędrówkę oceniam na co najmniej trzy godziny, ale idę dwa razy dłużej. Najpierw przerwa co sto kroków, ale szybko średnia schodzi w dół. Pięćdziesiąt, trzydzieści, na końcu już tylko dziesięć kroków i przerwa na oddychanie. Czas ucieka nieubłaganie, ale kiedy szczyt tak blisko, to człowiek w ogóle nie myśli o odwrocie. W plecaku mam termos z ciepłą herbatą i latarkę, dlatego się nie poddaję. Trochę demotywujący jest fakt, że większość wspinaczy schodzi już w dół, ale w głowie szukam różnych sposobów, żeby zdopingować się do ostatecznego wysiłku.

Wreszcie jest! Szczyt z krzyżem, który pamiętałem ze zdjęć wiceprezydenta Poznania Macieja Frankiewicza. On wszedł tutaj niemal dokładnie dwa lata temu. Ja stanąłem na szczycie 16 lutego, o godzinie 19.01. Do siedmiu tysięcy brakuje mi tylko 38 metrów. Że też ta Aconcagua nie mogła być wyższa o te kilkadziesiąt metrów. Śmieję się, że uczciłem w ten sposób 65. urodziny "Głosu Wielkopolskiego". Smutno trochę, że nie mam z kim dzielić radości. Argentyńczyk nie rozumie ani słowa po angielsku, ja ani słowa po hiszpańsku. Język migowy na szczęście jest ponad podziałami i wzajemnie robimy sobie zdjęcia. Dziś już nie wiem dokładnie, jak długo byłem na szczycie. Kwadrans, może trochę dłużej? Człowiek jest tak zmęczony, że niewiele z tego pamięta.

Zejście przypomina drogę przez mękę. To walka nie tylko z brakiem sił, ale i z uciekającym czasem. Trzeba zejść jak najniżej, póki słońce świeci. Około 21.15 robi się już zupełnie ciemno, na szczęście dochodzę do w miarę bezpiecznego miejsca, gdzie rozstałem się ze Zbyszkiem. Razem z Argentyńczykiem idziemy w dół. Spotykamy trójkę Polaków, która zgubiła drogę. Szybko orientujemy się, że sami się zgubiliśmy. Do ciepłego namiotu trafiam dopiero nad ranem. Jeszcze kilka dni wcześniej przeklinałem targany wiatrem, ciasny namiot. Teraz uważam go za hotel trzygwiazdkowy. Prowadzone przez dyrekcję parku statystyki wskazują, że Aconcaguę zdobywa 30 procent wspinaczy.

Nasza wyprawa potwierdza te liczby. Najważniejsze jest jednak to, że wszyscy szczęśliwie schodzimy na dół cali i zdrowi. To ważne, bo co roku ginie tu więcej osób niż na wszystkich ośmiotysięcznikach razem wziętych. 24 lutego znów jesteśmy na lotnisku w Santiago. Siedzimy w samolocie lecącym do Paryża. Nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, że za dwie i pół doby ten kraj nawiedzi trzęsienie ziemi o sile 8,8 w skali Richtera. Mamy ogromne szczęście.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: 38 metrów do siedmiu tysięcy - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski