Poznański klub Eskulap nie przeżył wczoraj oblężenia - wielu fanów odstraszyła cena biletów, innych ciężko było przekonać, że szykuje się naprawdę wielkie wydarzenie. Johnny Winter nie mógł chwycić się magii "starych przebojów" - bo ich po prostu nigdy nie wylansował.
Poznański występ rozpoczął od klasycznego "Hideaway", po którym nastąpiła ogłuszająca (aż za bardzo) seria porywających boogie. Nie przechylając się zbyt gwałtownie ani w stronę stylistyki bluesowej, ani rockowej, pomieścił w programie zarówno własne kompozycje, jak i sporo standardów, między innymi wspomnianego Freddiego Kinga i Boba Dylana.
Obojętnie jednak, co grał czteroosobowy zespół, na pierwszym planie od razu słychać było dźwięki wyczarowywane spod palców lidera. Publiczność doceniła także klasę jego współpracowników, cieszących się zasłużoną sławą muzyków sesyjnych: gitarzystę Paula Nelsona, basistę Scotta Spray'a, a zwłaszcza perkusistę (i czasami wokalistę) Vito Liuzziego.
Wspólnie tworzyli nienagannie pracującą machinę, której operator manewrował nastrojami widzów z wielką zręcznością.
Ostatni album Wintera to zapis występu na Woodstock z 1969 roku. Nawet po 40 latach widać, że gwiazdy tamtego festiwalu są ponadczasowe.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?