Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grażyna Kulczyk: Zostanę tu na zawsze

Marcin Kostaszuk
W poznańskim Starym Browarze otwarto ekspozycję Olafura Eliassona. O wystawie i życiu, z najbogatszą z Grażyną Kulczyk rozmawia Marcin Kostaszuk

Opalała się Pani w londyńskiej galerii Tate Modern?
Oczywiście! To był 2003 rok i moje pierwsze zetknięcie z pracą Olafura Eliassona. Reakcja ludzi na stworzone przez niego sztuczne słońce była fantastyczna. W olbrzymiej Sali Turbin wszyscy wyglądali jak mróweczki - część stała, część się poruszała, a część leżała na podłodze. Ja w pozycji leżącej patrzyłam w słońce, aż poczułam, że przenoszę się w inny świat. To było niesamowite wrażenie. Od tego czasu śledziłam rozwój artysty, interesowałam się tym, co robi. Gdy nadarzyła się okazja, by kupić jego dzieła - oczywiście nie rozmiarów słońca - bardzo się ucieszyłam. Okazuje się, że nie jest tak łatwo zdobyć pracę, dedykowaną kolekcji prywatnej, która siłą rzeczy ma ograniczony zasięg przestrzenny.

Zakupiona przez Panią praca Eliassona jest projekcją, a więc czymś absolutnie niematerialnym. Jak zatem zmieniają się pojęcia dzieła sztuki i jej kolekcjonera?
Staram się podążać za nowościami w każdej dziedzinie - w sztuce także. Wydaje mi się, że dla kolekcjonera zbieranie tego rodzaju dzieł jest wyzwaniem, bo przecież znacznie łatwiej zrozumieć artystę, który chce nam coś powiedzieć w formie przekazu tradycyjnego. Natomiast tego, co robi Eliasson, trzeba się uczyć, rozumieć. Po drugie, znacznie łatwiej jest przechowywać obrazy czy fotografie - dużo trudniej jest mieć do czynienia z innego rodzaju sztuką. Przykładem są prace Rafaela Lozano-Hemmera eksponowane w Starym Browarze, z którymi mamy problemy natury technicznej . Za twórcą idzie bowiem cała rzesza inżynierów, matematyków i informatyków, którzy muszą zrealizować jego pierwotny zamysł, na przykład za pomocą technik komputerowych. Awarie komputerów to jednak normalna rzecz, podobnie jak problemy z prądem. Albo rzecz jeszcze bardziej banalna - smary do mechanizmu, który sprawia, że krzesła Lozano-Hemmera poruszają się lub nie. Smary, które sprawdziły się w Kanadzie, tutaj nie mają tych samych właściwości i trzeba ściągać inne z jakiegoś zakątka świata. A obraz? Wymaga konserwacji raz na 10, 20 lat.

Praca Eliassona poddaje w wątpliwość naszą percepcję kolorów i kształtów. Czy dobra sztuka, to ta, która zadaje dobre pytania?
Od dłuższego czasu artyści wciągają widza w swoje przemyślenia. Tworząc coś, nie oddają nam swego dzieła wprost, tylko mówią: "musisz się trochę pomęczyć, zastanowić się, co miałem na myśli". Kiedyś myślałam, że przy tych "trudnych" pracach powinien stać sam twórca i tłumaczyć, co miał na myśli. Oczywiście to niemożliwe - sami musimy do tego dojść, otaczając się lekturą i czytając o poszczególnych artystach, a także i ich wypowiedzi. Mnie swoboda interpretacji odpowiada, bo jestem osobą, która nie lubi, gdy coś się jej z góry narzuca. Żeby dzieło mnie zainteresowało, muszę wejść z nim w jakąś relację - kiedyś mówiłam nawet, że muszę się z nim pokłócić. Tego typu dzieła na to pozwalają.

Relację z dziełem można skonfrontować relacją z artystą... Czy tak się zdarzyło w przypadku Olafura Eliassona?
Nie, bo nigdy go nie spotkałam, ale mam nadzieję, że kiedyś może nadarzy się taka okazja.
Zastanawiałem się, czy kolekcjoner patrzy inaczej na swe zbiory, gdy pozna ich twórców.
Interpretacja artysty nie pozostaje bez wpływu na nasz odbiór. W moim przypadku najczęściej jest tak, że najpierw kupuję dzieło, a dopiero potem zdarza się, że poznaję jego twórcę. Tak było w przypadku Rafaela Lozano-Hemmera. To są niebywale ciekawi ludzie. Rafael studiował nauki ścisłe - matematyczny umysł i wykształcenie wykorzystuje w sztuce, podobnie jak Eliasson czy Zbig Rybczyński. W tej chwili artyści muszą pokazywać swe głębokie wykształcenie - zwłaszcza w dziedzinach ścisłych. To bardzo wyraźnie przekłada się na ich działalność artystyczną. Efektem są już nie pracownie, ale wręcz laboratoria nowoczesnej sztuki. Olafur zatrudnia w swoim studio 40 osób i bez nich prawdopodobnie nie mógłby realizować swych wizji. Podobnie Rafael - odwołuję się do niego, bo wiem jak pracuje, wiele razy z nim o tym rozmawiałam.

Nie chowa Pani swej kolekcji przed światem...
Dlaczego miałabym to robić?

Dwa lata temu wspominała Pani o zamiarze zaproszenia prywatnych kolekcjonerów z USA, co ostatecznie nie znalazło pozytywnego finału. Wystawienie w sercu miasta i to za darmo wartościowego prywatnego zbioru to w Polsce ciągle rzadkość.
W Polsce na pewno nie ma tej dobrej tradycji, by kolekcjonerzy ujawniali to, co posiadają. To się zaczęło dopiero po pierwszej odsłonie mojej kolekcji, przykładem jest też ekspozycja dzieł zebranych przez Krzysztofa Musiała.

Bogaci ludzie wolą wystawiać sztukę incognito - od niedawna w Poznaniu można oglądać kolekcję obrazów zebraną przez właścicieli znanej marki odzieżowej, którzy jednak wolą zachować anonimowość.
Ja patrzę na to, co robi świat. Rynek sztuki zawsze tak funkcjonował - od XIX wieku w Stanach Zjednoczonych kolekcjonerzy pokazują kolekcje, tworzą muzea i nie jest to nic nadzwyczajnego. Nadzwyczajne jest to w polskiej rzeczywistości. Ale trzeba nadążać za światem, więc pokazuję to, co mam i nie kupuję sztuki po to, by ją ukrywać.

A więc w jakim celu?
Żeby edukować. Od początku istnienia Starego Browaru edukacja sztuką była moim celem i myślę, że to się udało - poczynając od tego, co wrosło w przestrzeń publiczną, aż po kolekcję.
Sztuka wychodzi ostatnio na ulicę - poznańska Zachęta, w której działalności też ma Pani swój udział, doprowadziła na przykład do umieszczenia niezwykłej instalacji prof. Jana Berdyszaka... na Moście Dworcowym.

Nie ma znaczenia, gdzie ulokujemy sztukę. Ważne, żebyśmy trafiali z nią do ludzi. Kiedyś pokazywanie jej w przestrzeni handlowej było nie do pomyślenia, bo nikt do tego nie był przyzwyczajony. Łamaniem standardów jest również niemuzealne pokazanie pracy profesora Berdyszaka. Teraz jednak wiele zależy od tego, jak sformatujemy, "sprzedamy" współczesne muzeum w sensie marketingowym, jak je wykreujemy, żeby ludzie zechcieli tam przyjść. Ta tradycyjna forma pokazywania sztuki już się trochę przejadła, co widać po tym, że nie ma zwyczaju częstego odwiedzania muzeów. Wyjątki to wystawy impresjonistów, obowiązkowe wycieczki szkolne, na które zabiera nauczyciel...

... ewentualnie Noc Muzeów.
O właśnie, ktoś na to wpadł i zrobił dobrą robotę. Właśnie o marketing chodzi, o sprzedanie muzeum w sensie wielowarstwowym. Nie będę opowiadała o całym pomyśle na moje Art Stations, którego nie nazywam muzeum, aby świadomie odciąć się od ugrzecznienia i izolacji od rzeczywistości związanych z tą nazwą, co pozwoli na zaakcentowanie innowacyjności tego projektu. Przestrzenie architektoniczne, kreowane dla Art Stations przez Tadao Ando, nie są dekoracją - stymulują, budzą wrażliwość i pozwalają znaleźć duchowe schronienie. Fakt, że udało mi się zaprosić do współpracy tak wybitnego architekta jak Tadao Ando powinien przyciągnąć tłumy. Daj Boże, żeby się udało je zbudować.

W MOMA w San Francisco można zauważyć, że pomiędzy przestrzeniami wystawienniczymi są miejsca na przedstawienia teatralne. Takich tematów okołowysta-wienniczych jest więcej. Nie można pozbawić ludzi możliwości wielowątkowego funkcjonowania w takiej przestrzeni. Ludzie chcą różnorodności, zmienności, mają różne nastroje i potrzeby. Starajmy się, żeby wszystko co związane z tak zwaną wyższą kulturą i sposobem spędzania wolnego czasu, skoncentrować w jednym miejscu. Żeby dać coś - jak w pigułce - ludziom zabieganym, mającym mało czasu.

Od pewnego czasu wszystkie przedsięwzięcia związane ze Starym Browarem i Pani fundacją Art Stations Foundation mają wpisane w swe szyldy, logotypy i strony internetowe liczby "50 50". Podobno kryje się za tym Pani życiowe motto dotyczące sztuki.
To, co było moim niewypowiedzianym zamysłem, przybrało w ten sposób formę strategii marketingowej. Niemal w każdym moim przedsięwzięciu mogę postawić kreskę i powiedzieć na przykład, że Stary Browar to 50 procent sztuki i 50 procent biznesu. W przypadku Blow Up Hall 50 procent odpoczynku powiązane jest z 50 procentami sztuki, bo cały koncept tego miejsca jest spleciony z multimedialnym dziełem Rafaela Lozano-Hemmera. W ten sposób mogę określić każdy z moich projektów - nawet restauracja zlokalizowana w Blow up Hall odzwierciedla filozofię dwóch pięćdziesiątek - wszak gotowanie, przyrządzanie i podanie potraw w sposób wybitny też można zaliczyć do sztuki.

Rozmawiamy przed 4 czerwca - Pani osoba stała się przez ostatnie 20 lat symbolem kobiety sukcesu, która w innych czasach nie odcisnęłaby tak znaczącego piętna na Poznaniu i jego kulturze. Zgadza się Pani z taką tezą?
Mój życiorys jest znany, ale rzeczywiście, dzięki temu, co zdarzyło sie 4 czerwca 1989 roku również ja mogłam rozpocząć działania biznesowe, które doprowadziły mnie do momentu, w którym jestem teraz. Przez te 20 lat my, kobiety... Ale zaraz, właściwie dlaczego dzielić to na losy kobiet i mężczyzn? Wolę powiedzieć, że my, ludzie żyjący w Polsce, dzięki temu, co się zdarzyło 4 czerwca 1989 roku, możemy być szczęśliwi.

Czy zbudowanie Starego Browaru to Pani szczytowe osiągnięcie? A może chce Pani przyćmić je innym spektakularnym projektem?
Wielokrotnie mówiłam, że Stary Browar to moje trzecie dziecko. Nigdy nie mówi się, że kolejne dziecko będzie lepsze niż to poprzednie. To źle świadczy o rodzicu (śmiech). Każda rzecz, którą robimy z sercem, jest wyjątkowa i ukochana. Proponowano mi, żebym weszła ze swoimi projektami do innych miast. Przesyłano mi propozycje zagospodarowania starych obiektów, bo kojarzona jestem z umiejętnościami ożywiania zniszczonych przestrzeni.

Dlaczego Pani odmawiała?
Bo musiałabym się sama ze sobą ścigać. Mogę realizować inne projekty, ale nie takie, które konkurowałyby ze Starym Browarem, bo on w swojej kategorii jest najlepszy. Potwierdza to szereg nagród i opinii ludzi. A jeśli chodzi o moje plany, to nie chciałabym ujawniać projektów nie do końca sformatowanych. Bo plany mogą się zmienić, a ludzie powiedzą "no przecież obiecałaś".

Czy te plany są nadal związane z Poznaniem?
Niekoniecznie, bo nie jest tajemnicą, że ciągle myślę o Kotlinie Kłodzkiej. Na razie potrzeba czasu i oddechu od tego, co mam tu do skończenia, dopieszczenia. Nie można niczego robić w pośpiechu i popłochu. Muszę mieć dystans do tego, co dotychczas zrobiłam.

Co zatem jeszcze trzeba dokończyć w Starym Browarze?
Na pewno Blow Up i restauracja wymagają matczynej troski. Sama wiem, że dziecko, nawet to, które zaczyna chodzić, i tak wymaga ciągle uwagi, żeby się nie potknęło i nie rozbiło nosa.
Kiedyś to dziecko trzeba wypuścić z domu.
Jacek Santorski mówi, że rodzice są łukiem, a dzieci strzałą. Raz wypuszczona powinna żyć swoim życiem i tak powinno być w przypadku Starego Browaru. A jeśli chodzi o Art Stations, to na razie zainwestowałam ogromne pieniądze i zostaję sama z tym projektem, co jest ewenementem, bo na świecie takie przedsięwzięcia mają istotne wsparcie ze strony państwa.

Co to oznacza?
Oznacza to, że państwo powinno zmienić swoją politykę podatkową, bo bez troski o kulturę i edukację nie można mówić o nowoczesnym społeczeństwie. W Stanach Zjednoczonych to płatnicy podatków decydują, czy przeznaczą kwoty podatków do kasy państwowej, czy też na przedsięwzięcia wspierające działania kulturalne, również prywatne. Odwiedzając muzea z dumą pokazują dzieciom czy wnukom swoje nazwiska wypisane na tablicach darczyńców i to bez względu na to, jak wysoka jest kwota darowizny.

Pogłoski wiążące Panią z innym miejscem niż Poznań, wywołują w mieście niepokój, co można uznać za dowód ważności Pani osoby dla poznaniaków. Czy jest ziarno prawdy w pogłoskach o wyprowadzce z Poznania?
Jak ktoś się rodzi w tym mieście i ma taką naturę jak ja, to zostaje w nim na zawsze. Dałam tego dowód Starym Browarem - tego nie da się na kółkach przewieźć gdzie indziej. Zawsze będzie świadczył o tym, że Poznań był dla mnie najważniejszy.

Jako najbogatszą Polkę otacza Panią powszechna presja, aby coś jeszcze dać: miastu, artystom, potrzebującym. Jak Pani ją przyjmuje?
To, co jest w moim przypadku nie do pozazdroszczenia, to przede wszystkim brak prywatności. Nie ma sytuacji, o której marzę - żeby ludzie mnie nie rozpoznawali. Czasem myślę, że w dżinsach, tenisówkach i czapce na głowie jestem nierozpoznawalna, ale to niestety nieprawda.

Wolałaby Pani być osobą przeciętną, nie wyróżniającą się w tłumie?
Ja tylko robiłam i robię rzeczy nieprzeciętne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Grażyna Kulczyk: Zostanę tu na zawsze - Głos Wielkopolski

Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski