Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

PGR-y przestały istnieć 20 lat temu [ZDJĘCIA ARCHIWALNE]

Monika Kaczyńska
Państwowe Gospodarstwa Rolne na starych zdjęciach.
Państwowe Gospodarstwa Rolne na starych zdjęciach.
Dwadzieścia lat temu, po 44 latach funkcjonowania przestały istnieć Państwowe Gospodarstwa Rolne. Pozostała po nich bieda, beznadzieja i bezradność.

Państwowe Gospodarstwa Rolne zostały powołane do życia 1 stycznia 1949 roku dekretem. Ostatni przeszedł do historii 31 grudnia w 1993 roku na mocy ustawy uchwalonej w październiku 1991 r. przez demokratycznie wybrany parlament. Choć równie charakterystyczne dla czasów PRL-u jak wielkie budowy socjalizmu, nie doczekały się romantycznej legendy. I niemal od początku, przynajmniej niektóre, były źródłem problemów.

Powstawały na ogół na bazie rozparcelowanych majątków ziemskich. Najwięcej było ich na Ziemiach Odzyskanych.

Tam zajmowały ponad połowę powierzchni gruntów rolnych. Gdzie indziej, w tym i w Wielkopolsce w 1989 roku stanowiły mniej niż 20 procent uprawianych ziem. W przeddzień likwidacji zatrudniały 500 tysięcy osób. Dziś historycy oceniają fenomen, jakim były Państwowe Gospodarstwa Rolne, na skrajnie różne sposoby. Dla jednych były sposobem na szerzenie kultury rolnej i rozwiązanie wielu trudnych kwestii społecznych, dla innych narzędziem niszczenia tradycyjnych wartości wsi. Prawda leży zapewne pośrodku. Być może też w każdym PGR-ze była nieco inna.

Tylko pan się zmienił
- Całe swoje dorosłe życie oddałem PGR-om - wspomina Józef Tomczak. - Zaczynałem od stażu w Kołbaczu, później spędziłem rok w Państwowym Ośrodku Hodowli Zarodowej, a w końcu od 1974 roku aż do końca pracowałem na różnych stanowiskach w kombinacie w Brzeźnie. Gdy dziś o tym myślę, czasem sam się dziwię, jak to wszystko przeżyłem. Bo działo się, oj działo…

Kombinat w Brzeźnie, w którym pracował Józef Tomczak, składał się z trzynastu zakładów. Większość z nich stanowiły dawne, przejęte przez państwo gospodarstwa. Pracowało w nich łącznie ponad 1100 osób. Całością zarządzała dyrekcja kombinatu. Bezpośrednio za funkcjonowanie PGR-ów odpowiadali kierownicy gospodarstw.

- Do dyrekcji kombinatu pchali się młodzi ludzie z wykształceniem - mówi Tomczak. - Już w tamtych czasach, kiedy wyższe wykształcenie nie było takie powszechne, było tam 19 magistrów. Tyle że żadną miarą nie szło ich wyżgać w pole. Nie chcieli, bali się, więc zajmowali się papierkową robotą. A tej było co niemiara.
Bliżej prawdziwej pracy na roli byli kierownicy gospodarstw, pełniący de facto funkcję zarządców, później brygadziści i robotnicy rolni. W Wielkopolsce większość z nich stanowili ludzie mieszkający na tych ziemiach od pokoleń. I od pokoleń pracujący na cudzej ziemi.

- To były całe rodziny - wspomina Tomczak. - Oni tak żyli i tak chcieli żyć. Właściwie można powiedzieć, że nie za bardzo odczuli zmianę ustroju. Zmienił się tylko pan. Zamiast dziedzica był kierownik gospodarstwa i tyle. Ale na Pomorzu czy w okolicach Szczecina sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Tam trafiali ludzie połamani przez życie. PGR był dla nich ostatnią szansą. Już po kopalni.
Nie tylko za chlebem
- Z różnych powodów ludzie trafiali do PGR-ów - twierdzi Bożena Kulicz, inicjatorka powstania i opiekunka jedynego w Polsce, istniejącego od 22 lipca 2008 r. Muzeum PGR w Bolegorzynie w województwie zachodniopomorskim. - Jeśli na przykład w gospodarstwie było pięcioro dzieci, a ziemi mało, to szły do PGR-ów. Każdy dostał mieszkanie, miał zapewnioną pensję, deputaty…

W pierwszej połowie lat 50. państwo potraktowało PGR-y jako narzędzie resocjalizacji drobnych przestępców, prostytutek czy po prostu tzw. niebieskich ptaków. Na Ziemie Odzyskane trafiali też przesiedleńcy ze Wschodu.
Jedni, jak i drudzy, choć z różnych powodów nie byli związani ani z miejscem, ani z pracą. Tym trudniej było im się zakorzenić, że wiele wsi, podobnie jak Bolegorzyn, powstawało niczym Nowa Huta - bo ktoś postawił krzyżyk na mapie i gdzieś trzeba było zakwaterować zatrudnionych.

- W 1965 roku, gdy ziemia jeszcze leżała odłogiem, postawiono w szczerym polu osiem bloków i utworzono PGR Grabinek - opowiada sołtyska Bolegorzyna.
Tak jak warunki mieszkaniowe, tak i praca tylko częściowo przypominała tę, która była udziałem rolników indywidualnych.

- Pracowali od godziny do godziny - twierdzi Józef Tomczak. - Wszystko się należało, a kodeks pracy można było sobie na haku powiesić. Jak kierownik próbował kogoś dyscyplinować, to ten brał rower i jechał do domku pod czerwoną flagą. Poskarżył się, a potem był telefon z interwencją. I co było robić? Jakoś trzeba było się dogadać. 60 procent wszystkich problemów związanych z gospodarstwem to te dotyczące spraw pracowniczych.
Bożena Kulicz, od 1998 roku także sołtyska Bolegorzyna, która do PGR-u Grabinek przyjechała na początku lat 80. wraz z mężem zootechnikiem, patrzy na sprawę jeszcze ostrzej.

- Pracownicy PGR-ów o nic nie musieli się martwić - mówi. - Dostawali pensję, a na dodatek za niewiele rzeczy musieli płacić. Mieszkania były praktycznie za darmo, każdy pracownik dostawał 1,5 litra mleka dziennie, jego żona i dzieci po pół litra na głowę, były przydziałowe ziemniaki, a za trzynastkę można było nieraz kupić sobie samochód. Po likwidacji PGR-ów kotłownie przy blokach poupadały, bo nie było ani komu palić, ani za to płacić. Kobiety to jeszcze po pracy miały do obrządzenia dom, dzieci, ogródek, kury, kaczki, ale mężczyźni? Siedzieli przed chlewikami, pili do trzeciej, na siódmą szli do pracy. Jak tylko brygadzista zniknął z pola widzenia, szli się napić albo sprzedać na lewo paliwo do ciągników. I włos im z tego powodu z głowy nie spadł.

Zdaniem Bożeny Kulicz to właśnie ta utrwalona postawa sprawiła, że po upadku PGR-ów propozycja "brania spraw we własne ręce" była jak bajka o żelaznym wilku.
Józef Tomczak mimo wszystko nie wspomina pracowników PGR-ów źle.
- W całej mojej karierze było trzech takich, którym najchętniej płaciłbym za to, żeby nie przychodzili do roboty - opowiada. - Faktycznie jak jeden z nich zrezygnował z pracy, to z radości napiłem się wódki.
Że w tych warunkach do końca lat 80. połowę nakładów na inwestycje w rolnictwie pochłaniało rekompensowanie strat PGR-ów, nie dziwi. Ale mimo niesprzyjających warunków i centralnego zarządzania część gospodarstw była dochodowa. Co zresztą nie uchroniło ich przed likwidacją. Tylko pojedynczym udało się przetrwać w nowym ustroju jako spółki.

Po sąsiedzku
W przeciwieństwie do Ziem Odzyskanych, na terenie Wielkopolski PGR-y sąsiadowały z gospodarstwami indywidualnymi. Zdaniem Tomczaka wartość tego wzajemnego wpływu trudno przecenić.

- W latach 50., kiedy powstawały PGR-y, już same bloki oferowały wyższy standard niż wiele domów rolników indywidualnych - wspomina. - Najważniejsze jednak, że państwowe gospodarstwa były nośnikiem postępu w rolnictwie. Rolnicy indywidualni podglądali, co się dzieje i część rozwiązań przenosili do siebie. Stąd nauczyli się stosować chemię, wymieniali się także materiałem siewnym . Ten w PGR-ach był z centrali nasiennej, rolnicy widzieli, że lepiej plonuje i zaczynali stosować u siebie.

To właśnie było jasną stroną centralnego zarządzania. PGR-y zatrudniały zootechników, specjalistów zajmujących się produkcją roślinną i wiele innych osób, których jedynym zadaniem było opracowywanie np. składu pasz, dawek nawozów itp. Rolnik indywidualny był zdany w tej materii na siebie i ewentualnie, od drugiej połowy lat 70. ośrodki doradztwa rolniczego.

- Dziś takie działania nie są w ogóle potrzebne - podsumowuje Tomczak. - Przyjeżdża przedstawiciel firmy, z odpowiednim programem komputerowym, który wyliczy wszystko co trzeba. Wtedy już samo zdobycie odpowiedniej ilości nawozów było wyzwaniem. Nawet dla państwowych gospodarstw - wspomina.
Także w PGR-ach strategicznymi pracownikami byli zaopatrzeniowcy, którzy jeździli po fabrykach i centralach handlowych z bombonierkami, damskimi rajstopami , mięsem oraz innymi deficytowymi towarami , by przyspieszyć dostawę lub jakimś sposobem zwiększyć przydział potrzebnych produktów.

- Tamta ekonomia była kosmiczna - przyznaje Józef Tomczak. - Ta realna dla wielu gospodarstw okazała się zbyt trudna.
Daleki od demonizowania historii PGR-ów jest także Witold Przybył, rolnik z Pamiątkowa pod Międzychodem.
- Sam nigdy nie pracowałem w państwowym gospodarstwie, ale niemal całe życie byłem sąsiadem PGR-u i wiem jedno - w małym czy dużym gospodarstwie, państwowym czy prywatnym najważniejszy jest człowiek i dobre kierowanie - podkreśla.

Zwłaszcza że przyroda wszystkich, niezależnie od formy własności, traktuje równo. Susza, grad czy powódź tak samo dotykała gospodarujących na swoim, jak i na państwowym.

- I wszędzie liczy się prawdziwy gospodarz, który czuje ziemię. Na przykład prezes PGR Gałowo Marian Pańkowski był człowiekiem z pasją. Widać było, że oddaje tej pracy serce. I wyniki miał naprawdę dobre. W gospodarstwie, którym zarządzał, jeden pracownik przypadał na 23 ha. To całkiem niezły wynik - podkreśla Witold Przybył.
Ale to nierówne traktowanie PGR-ów, które w latach 70. stały się, obok kopalni, pieszczochami systemu, dawało o sobie znać. I chodziło nie tylko o dostępność nawozów, środków ochrony roślin, park maszynowy.
- Obiady na pole, obiady dla dzieci w stołówce, dowóz do szkoły, wczasy - i wszystko za darmo lub prawie darmo - mówi Bożena Kulicz. - My dzieci rolników indywidualnych patrzyliśmy na tych z PGR-ów z zazdrością.
Konieczność dowożenia obiadów Józef Tomczak wspomina jako jeden z koszmarów. - Jeździło się takim uazem na pola z pełnym dwudaniowym posiłkiem - opowiada. - Jak zaczęło się o 12.30, to zanim objechało się wszystkie pola, do 16 trudno było skończyć. Ale się należało i nie było dyskusji - mówi.
- Właśnie za tym bezpieczeństwem ludzie tęsknią najbardziej - twierdzi Kulicz.

Przyszłość w pegeerze
Dziś praktycznie wszystkie gospodarstwa, które wchodziły w skład PGR-ów są w rękach prywatnych. Zatrudnienie jest wielokrotnie niższe, warunki pracy zupełnie inne. Dla tych, którzy spędzili w PGR-ach większość dorosłego życia na ogół nie było miejsca w nowej rzeczywistości. Sytuacja była szczególnie dramatyczna tam, gdzie państwowe gospodarstwo było jedynym pracodawcą. Tak jak we wsi Bolegorzyn, pozostałej po PGR Grabinek.

- Tu nie ma prawie nic - bloki, dwa sklepy, ani szkoły, ani kościoła. Jedyne co mieliśmy to popegeerowską świetlicę - mówi Bożena Kulicz. - Kiedy gmina chciała budynek sprzedać, postanowiliśmy coś zrobić, żeby został własnością sołectwa.
Wkrótce po upadku PGR-u w świetlicy miała być szwalnia.
- Wójtem gminy był dawny szef gospodarstwa - opowiada sołtyska Bolegorzyna. - Wiedział, że sytuacja jest dramatyczna i postanowił ludziom pomóc. Ściągnął do nas firmę, która miała szyć ubrania robocze.
Fabryczka miała mieścić się właśnie w świetlicy. Wszystko było ustalone. Urząd pracy przeszkolił dwieście osób. Już, już interes miał ruszyć, kiedy inwestor… zniknął.

Nowo powstałe sołectwo zostało ze zrujnowanym, piętrowym budynkiem. O ile pieniądze na remont parteru, na którym mieści się świetlica, udało się znaleźć w Urzędzie Marszałkowskim, o tyle z piętrem był już problem.
Gmina chciała lokal sprzedać.
- Trzeba było coś wymyślić, żeby został w naszych rękach. Właśnie weszliśmy do Unii i powstała lokalna grupa działania, która pomagała pisać projekty. Zwróciliśmy się więc do jej lidera - Krzysztofa Zacharzewskiego i tak zrodziła się koncepcja muzeum PGR - relacjonuje Kulicz.

Projekt znalazł uznanie. W styczniu 2008 roku zaczęło się zbieranie pierwszych eksponatów. 22 lipca Muzeum PGR zostało otwarte. Działa do dziś.
- Mamy coraz więcej eksponatów, nie zawsze ściśle związanych z PGR-ami, często charakterystycznych w ogóle dla okresu PRL-u - chwali się Bożena Kulicz. - Pierwsze były zebrane z okolicy, teraz mamy już eksponaty z całej Polski.

Ludzie przyjeżdżają, zostawiają i jadą dalej. Ale też coraz więcej osób zwiedza nasze muzeum.
Można tam zobaczyć rzeczy od zwyczajnych do całkiem przedziwnych - na manekinie widać zimowy strój robotnika rolnego - kufajkę, watowane spodnie, gumofilce i nieodłączną czapkę-uszatkę. Tuż obok na komodzie stoją puchary wręczane w uznaniu najprzeróżniejszych zasług, pamiątkowe medale i odznaczenia, takie jak na przykład medal przodownika pracy socjalistycznej wraz ze stosowną legitymacją, maszyny liczące, narzędzia służące do wypalania bydłu i koniom numerów, plakaty propagandowe. Wśród tych ostatnich straszy "dobry" kułak, a z kolei zadowolony robotnik zachęca do picia "odżywczego piwa z państwowych browarów", bo "nic tak nie wzmacnia po pracy".

- To jednak część naszej historii - podkreśla Bożena Kulicz. - Ludzie coraz mniej pamiętają, młodzi w ogóle nie wiedzą czasem co znaczy skrót PGR. Przybliżamy im tamte lata. No, i wciąż jako jedyne z piętnastu sołectw w gminie, mamy świetlicę. Poniekąd i dziś zawdzięczamy ją PGR-om - dodaje kustoszka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski