Wesoło było jeszcze przed wejściem, gdy jedna z wychodzących z pierwszego spektaklu pań ostro zaatakowała organizatora występu Ani Mru-Mru za niszczenie kultury narodowej i chamstwo - oczywiście głównych bohaterów wieczoru, a nie Bogu ducha winnego impresario. Zbulwersowana bywalczyni opery miała zapewne nadzieję, że w polskim kabarecie nadal królują rękawiczki i wytworne maniery przejęte w spadku po Starszych Panach. Duży błąd, proszę pani.
Ani Mru-Mru nie powstrzymują się bowiem od żartów z rejonów klozetowych. Już drugi skecz nowego programu (parodia twórczości folklorystycznej) zawiera całą serię nieskomplikowanych gier słownych, które prowadza ze sobą pieśniarka Bronisława i akompaniator Stanisław. Niech wam wystarczy tytuł wykonywanej przez nich piosenki: "Ciągną kunia do Zwolenia". Z kolejnym skeczu (o diecie) słowem kluczem okazuje się lewatywa, zaś historia o dermatologu liczącym krosty na plecach pacjenta nie mogła się nie skończyć w "wąwozie" - czyli tam gdzie kończą się plecy. Toaleta to także miejsce absolutnego finału spektaklu… ale nie uprzedzajmy faktów. To pierwsza strona medalu: Ani Mru-Mru z lubością szukają tematów w rejonach, o których w towarzystwie Polacy raczej ani mru-mru.
"Nuda, rutyna i odcinanie kuponów" ma jednak także lepsze momenty. Dawno nie widziałem tak dobrego wstępu do spektaklu - lublinianie sparodiowali estetykę filmowego trailera, z grubym głosem lektora, wybuchami i przesadzonymi do granic możliwości określeniami tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Świetna jest puenta "Radiowego kącika tai-chi", szkoda tylko, że później ten sam temat powtarza się w dialogu budowlańca z trenerem Smudą. Dobre fragmenty ma monolog Marcin Wójcika o odchudzaniu, zwłaszcza tam, gdzie pojawia się reporterska relacja z siłowni, w której nikt wagi przecież nie utraci, bo każdy albo robi "masę", albo "rzeźbę". Bardzo dobre jest też spotkanie dyrektora domu spokojnej starości, w konwencji szkolnej rozmowy dyscyplinującej z rodzicem. Tyle, że uwagi w dzienniczku czyta nie rodzic, a syn pensjonariusza.
Najciekawiej jest jednak wtedy, gdy Marcin Wójcik i Michał Wójcik drwią z samych siebie. Pierwszy ze swojej popularności i nierozerwanego jej związku ze scenicznym partnerem ("A gdzie ten chudy" - zawsze pyta napotkany wielbiciel), drugi cytując gestami swoje klasyczne "kreacje". Nic dziwnego, że na finał wybrano skecz, w którym dwóch zblazowanych i totalnie skacowanych gwiazdorów polskiego kabaretu musi o 8:30 rano przeczytać przedszkolakom "Lokomotywę" Tuwima. Idę o zakład, że rzecz jest z życia wzięta.
Dwa dwugodzinne spektakle, które oglądaliśmy w Poznaniu w poniedziałkowy wieczór, potwierdziły renomę Ani Mru-Mru, jako kabaretowego odpowiednika Bajmu i Budki Suflera. Cała trójka to rozrywkowe tuzy, których popularność przestała być wrażliwa na wahania koniunktury - można tylko gratulować Marcinowi i Michałowi Wójcikowi oraz Waldemarowi Wilkołkowi, że dokonali tego w ciągu jednej dekady. Nie ma się też co obrażać na poziom ich dowcipów: jest dokładnie taki, jakiego oczekuje ich publiczność.
Tylko czy to jeszcze można nazwać kabaretem? Jak dla mnie raczej robieniem sobie jaj.
GŁOS WIELKOPOLSKI POLECA:
DONGURALESKO - RECENZJA PŁYTY
LUXFEST - TRIUMF LUXTORPEDY
GRZEGORZ KUPCZYK ZE ZŁOTYM KRZYŻEM ZASŁUGI
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?